JORDANIA – RELACJA Z PODRÓŻY, PRAKTYCZNE INFORMACJE.

JORDANIA. WSTĘP i INFORMACJE PRAKTYCZNE.

 

Stolica: Amman – osiedla podobnych do siebie brązowych „pudełek”, głośne ulice, duży ruch samochodowy.

 

 

Największe atrakcje to Amfiteatr i ruiny Cytadeli. Położone blisko siebie, po przeciwnych stronach ulicy Króla Husseina. Do Cytadeli trzeba wspinać się kilkanaście minut krętymi, nieźle oznaczonymi uliczkami lub można dojechać autem.

Dojazd z lotniska: co kilkadziesiąt minut sprzed hali przylotów odjeżdża kilkunastoosobowy, szary busik do ammańskiego dworca autobusowego Tabarbour (3,3 JOD/os/20 zł), stamtąd do centrum stolicy można jechać taksówką, a UBER do Amfiteatru kosztuje 3 JOD/ 17, 5 zł.. Bilety na busiki można kupić w kiosku przed lotniskiem.

 

 

Ważne: z lotniska jest bliżej do Madaby – bazy wypadowej nad Morze Martwe, miejsca chrztu Chrystusa i Górę Nebo, niż do centrum Ammanu, można więc rozważyć przejazd do tej miejscowości od razu po przylocie.

Wjazd: trzeba mieć wizę, do kupienia na lotnisku za 40 JOD (235 zł). Jeżeli ma się wykupiony JORDAN PASS (karnet uprawniający do wstępu do najważniejszych atrakcji kraju) to cena wizy jest wliczona.

 

 

Uwaga: Jordan Pass należy wykupić przez internet przed wjazdem do Jordanii i okazać na lotnisku podczas kontroli paszportowej, wtedy nie doliczą opłaty za wizę. Przy zakupie Jordan Pass warto dopłacić kilka dinarów za wstęp do miejsca chrztu Chrystusa, na miejscu bilety są dużo droższe.

Waluta: dinar jordański (JOD) – w skrócie dżi di. 1 JOD = 5,8 zł . Nie ma problemu z wymianą. Wszędzie banki, Western Union itd. Czasem proszą o paszport, czasem nie.

 

 

Język: arabski, ale nie ma większych kłopotów z porozumiewaniem się po angielsku. Dużo napisów alfabetem łacińskim.

 

Prąd i wtyczki: takie jak u nas, choć raz trafiliśmy na gniazdka angielskie. Warto zabrać przejściówkę.

 

Główne atrakcje:

 

-kolorowa pustynia Wadi Rum (koniecznie nocleg w beduińskim obozowisku!),

 

-skalne miasto Petra,

 

Madaba i okolice (Morze Martwe, Góra Nebo, miejsce chrztu Chrystusa, kanion Wadi Mujib),

 

-nadmorski kurort Akaba (polecam piękną South Beach – dojazd z Akaby taksówką ok. 3 JOD(17, 5 zł) za 2os. lub busem z okolic wielkiego masztu, widocznego z daleka).

W Akabie można też korzystać z wycieczek stateczkami ze szklanym dnem. Właściciele GLASS BOAT znajdą Cię sami. Organizowane są też kilkugodzinne rejsy statkami wycieczkowymi. Odpływają z terminala znajdującego się w pobliżu wielkiego masztu. W cenie nurkowanie na rafie z maską i fajką, obiad, zabawa taneczna itd.

 

Pamiątki: ceramika, tekstylia, kawa, herbata, słodycze (szeroki wybór chałwy), magnesy, kosmetyki z soli i błota z Morza Martwego, biżuteria, fajki wodne, wyroby ze skóry, przyprawy.

 

 

Transport: najlepszym rozwiązaniem jest wynajęcie samochodu. Pomiędzy ważniejszymi miastami turystycznymi kursują autobusy JETTBUS (wg rozkładu). Między mniejszymi jeżdżą szare busiki, które startują, gdy zbierze się komplet pasażerów.  Po południu i wieczorem trudno coś złapać, zwykle kursują rano. Z Ammanu do Karak jeżdżą z South Bus Station,

 

 

a z Ammanu do Madaby7th Circle (ale można wejść na drogę biegnącą nad dworcem i złapać taksówkę do Madaby za 8 JOD (46 zł) za cały pojazd. Cena wywoławcza oczywiście wyższa, trzeba się targować).

Pomiędzy głównymi atrakcjami okolic Madaby nie ma co liczyć na transport publiczny, konieczne jest podróżowanie własnym samochodem lub wynajęcie taksówki.

Akaby do Ammanu najlepiej jechać JETTBUSEM z dworca tej firmy, na który składa się niewielkie biuro, poczekalnia, ciasny parking i byle jakie toalety. Można kupować i rezerwować bilety z wyprzedzeniem, również przez internet. Dworzec mieści się przy ul. Króla Husseina, niedaleko hotelu Movenpick.

 

Uwaga: w Ammanie i Madaba działa UBER.

 

Noclegi: dostępne tanie hotele, my korzystaliśmy z ofert z booking.com. Średnia cena to ok. 70 zł za dwójkę, czasem wliczone było śniadanie oraz  kawa i herbata do oporu. Standard pokojów w budżetowych hotelach zróżnicowany, czasem mogłoby być czyściej. Zdarzają się kłopoty z wodą i elektrycznością, ale raczej przejściowe. Personel ZAWSZE bardzo miły, nawet w tych niezbyt dobrych hotelach.

 

Na co uważać: duży ruch uliczny w większych miastach, nie ma opcji, żeby przepuścili pieszego. Jeżdżą szybko, nieuważnie i ciągle trąbią. Sporadycznie trafialiśmy na namolnych taksówkarzy, ale LA, SZUKRAN (nie, dziękuję) załatwia sprawę.

Żebractwo, oszustwa i naciąganie prawie nie występują. Wyjątkiem jest Petra, gdzie próbują wmówić, że przejażdżka na koniu lub bryczką jest wliczona w cenę. Nie jest.

 

Trzeba też uważać na pogodę. Np. w Madaba może być w dzień około +5 stopni, a na brzegu Morza Martwego, leżącego w odległości kilkudziesięciu minut jazdy samochodem +25 stopni w tym samym czasie. Inny przykład: Dana – ulewa i kilka kresek powyżej zera, na przełęczy leży śnieg, gdy w tej samej chwili w Akaba panuje temperatura ok. +25 stopni i pięknie świeci słońce. Oczywiście mowa o przełomie marca i kwietnia, latem jest dużo cieplej.

 

Ludzie: bardzo mili, bezpośredni, ale nie nachalni, weseli, pomocni, przyjaźni i uprzejmi. Nie robią problemów z robieniem zdjęć.

 

 

Uwielbiają BARDZO SŁODKĄ kawę, herbatę oraz  sziszę – w oszałamiających ilościach. Bez przerwy palą papierosy.

 

 

Internet: nie ma kłopotów, w hotelach i większości restauracji działa WIFI. My korzystaliśmy z pakietu LTE 15GB z sieci Zain,

 

 

kupionego na lotnisku za 17 JOD (100 zł). W górach (np. Dana) słabszy zasięg, a na pustyni nie było w ogóle.

 

JAK DOSTAĆ SIĘ DO JORDANII?

 

Niedawno Ryanair uruchomił tanie bezpośrednie loty do Ammanu z KrakowaWarszawy-Modlin. Ceny naprawdę konkurencyjne.

 

 

My lecieliśmy z Modlina. Na tamtejsze lotnisko łatwo dostać się autobusem z dworca PKP.

 

 

Bilety w cenie 6,50 zł do nabycia w dworcowej kasie. Poniżej rozkład jazdy autobusów na trasie dworzec PKP Modlin – Lotnisko Modlin.

 

 

W Modlinie działa UBER.

 

Inna opcja dostania się do Jordanii, ale z innej strony, tj. od południa, niedaleko Akaby to przez przejście graniczne z Izraelem niedaleko Eilat, dokąd można bardzo tanio dolecieć z wielu polskich lotnisk.

Możliwość warta rozważenia dla tych, którzy chcą ograniczyć czas spędzony w Jordanii do pobytu w Akabie lub ewentualnie planują podróż do Wadi Rum i Petry, leżących całkiem blisko Akaby i nie planują zwiedzania północy kraju tj. Ammanu oraz Madaby i okolic. Pamiętać jednak należy o izraelskim podatku wyjazdowym w wysokości około 100 zł.

 

RELACJA.

 

Pierwsze chwile w obcym kraju często bywają trudne, ale Jordania nie robiła większych problemów. Formalności na lotnisku w Ammanie przebiegły gładko. Potem busik za 3,3 dinara (19,2 zł) w kierunku centrum (dworzec autobusowy Tabarbour), gdzie otoczyli nas taksówkarze. Ale wybraliśmy UBERA za kolejne 3 dinary (17,5 zł)do hotelu leżącego vis a vis największej atrakcji Ammanu tj. Amfiteatru Rzymskiego.

W recepcji odbieramy obowiązujący przydział środków higieny tj. mydełko, rolkę papieru toaletowego i ręczniki.

Hotel czasy świetności ma już za sobą. Wszędzie kurz, aromat lizolu, ale personel bardzo miły. Pytają czy chcemy pokój od podwórka czy od ulicy, ale z widokiem na Amfiteatr. Pytam czy ulica nie jest głośna w nocy i czy da się spać. Recepcjonista potwierdza, więc decydujemy się na pokój z widokiem. I faktycznie, w nocy nie było zbyt głośno, choć czasem przejechał jakiś głośny motocykl lub ciężarówka.

Rano zwiedzamy amfiteatr i ruiny cytadeli na wzgórzu, potem atakujemy obiad.

 

 

Jedzenie mają tu prima sort, choć spodziewaliśmy się niższych cen.

 

 

MADABA I OKOLICE.

 

Kolejny cel podróży to niewielkie, częściowo chrześcijańskie miasteczko Madaba, słynące z kościoła św. Jerzego i znajdujących się tam pięknych mozaik i malowideł sakralnych.

 

 

Jednak największe atrakcje znajdują się w okolicach. Są to: góra Nebo, skąd Mojżesz ujrzał Ziemię Obiecaną,

 

 

a także  miejsce chrztu Chrystusa nad rzeką Jordan, w odległości kilkuset metrów od granicy izraelskiej.

 

 

Na drugim, izraelskim, brzegu rzeki Jordan widać słynne Jerycho, znane ze Starego Testamentu.

W pobliżu znajdują się kościoły różnych odłamów chrześcijaństwa, m.in. ormiański i koptyjski.

 

 

Pomiędzy Madabą a Górą Nebo można odwiedzić dość interesujące muzeum obrazujące dawne życie mieszkańców i ginące zawody.

Są tam też makiety najciekawszych miejsc znanych z Biblii (np. wieża Babel) lub związanych z Islamem.

 

 

oraz pokazujące wybrane sceny ze Starego Testamentu oraz historii Jordanii, łącznie z umundurowaniem i wyposażeniem armii.

Potem jedziemy dużo, dużo niżej, na wybrzeże Morza Martwego (dokładnie Amman Beach –  wstęp 20 JOD -116 zł)), leżące – uwaga – 417 metrów poniżej poziomu morza.

 

To najniżej położone miejsce świata. Zasolenie rekordowe. Nie da się zanurzyć, można leżeć na powierzchni wody niczym na leżaku.

 

Gdy tylko trochę wody dostanie się do ust czy oczu krzywimy się niemiłosiernie. Na brzegu stoi wiadro z błotem leczniczym, którym można się wysmarować za 3 dinary czyli około 17,5 zł.

 

 

Po wyjściu z wody skóra piecze od soli więc konieczne jest dokładne umycie ciała pod bieżącą wodą. Bierzemy więc prysznic, a potem oddajemy się słodkiemu lenistwu na basenie pośród palm i ze spektakularnym widokiem na Morze Martwe.

 

 

Wieczór spędzamy w Madabie, w lokalnej spelunie, gdzie zamawiamy  aromatyczną fajkę wodną (3 dinary – około 17,5 zł) o smaku jabłkowym i herbatę z miętą. Cukru nie pożałowali. W ogóle sypią go do kawy i herbaty w oszałamiających ilościach. Radzę prosić o „medium sugar„, inaczej dostaniecie ulepek.

Po południu nad Morzem Martwym było naprawdę ciepło, około 25 stopni, ale w Madabie wieczorem temperatura spadła do zaledwie siedmiu (odczuwalna jeszcze niższa z powodu silnego wiatru), więc musimy się dogrzewać grzejnikiem elektrycznym.

Następnego dnia hotel w Madaba opuszczamy w świetnych nastrojach za sprawą pysznego i obfitego śniadanka oraz świetnej atmosfery, stworzonej przez przemiłą obsługę, która staje na głowie, by spełnić nasze oczekiwania. I udaje im się to. Pełna satysfakcja.

 

KARAK.

 

Madaba leży trochę na uboczu, z dala od głównych tras, więc by ruszyć na południe Jordanii musimy wrócić do Ammanu (South Bus Station) i tam łapać autobus do kolejnego celu, tj. Karak, słynącego z górującej nad miastem twierdzy.

 

 

Gdy dojeżdżamy do Karak następuje załamanie pogody. Deszcz, silny, porywisty wiatr i spadek temperatury do około siedmiu stopni. Hmmm…

Mimo to napieramy. Efekt jest taki, że po kwadransie w twierdzy mamy dość. Jesteśmy zmarznięci i przemoczeni do suchej nitki, z butów wylewa się woda, ręce grabieją, z wiatr jest tak silny, że o mało mnie nie przewraca, a aparat muszę trzymać oburącz, bo pofrunie diabli wiedzą dokąd.

 

W DRODZE DO DANA.

 

Po zwiedzeniu twierdzy idziemy w stronę dworca autobusowego z zamiarem złapania transportu do Dana, górskiej osady stanowiącej bramę do rezerwatu o tej samej nazwie. Wciąż zimno, ulewny deszcz i porywisty wiatr, ale jakoś się toczymy.

Na dworcu okazuje się, że autobusu do Dana już dziś nie ma. Może jutro? Ale do jutra nie możemy czekać, bo mamy rezerwację w hotelu, której nie możemy odwołać. Tzn. możemy, ale wtedy i tak przepadną pieniądze.

Kryjemy się w dworcowej kawiarni prowadzonej przez potężnego brodacza w kożuchu, sandałach i arafatce na szyi.

 

 

Zwolennik Saddama Husajna, którego portret jest naklejony na szybie. W ogóle w Jordanii widać dużo wizerunków tej postaci, na samochodach, witrynach sklepów i w wielu innych miejscach.

Referujemy brodaczowi sytuację, facet obdzwania kumpli i organizuje nam transport do celu. Cena ….hmmm… mało konkurencyjna, ale nie mamy wyboru. Zresztą teren jest trudny, czeka nas kręta droga wśród gór, z dużą różnicą wzniesień i przy fatalnej pogodzie, więc nie może być tanio.

Podczas negocjacji padają różne kwoty, ale jeden z gapiów, który wyraźnie nas polubił, wyrywa z notesu kartkę i pokazuje mi ją w ten sposób, by inni nie widzieli. Na papierku napisał cenę, na którą kierowcy są w stanie się zgodzić, więc wiemy jak się targować.

W końcu dobijamy targu i tniemy w deszczu w stronę rezerwatu Dana. W górę i w dół. I znowu w górę.

Na większych wysokościach zapada mgła gęsta niczym wata cukrowa. Widoczność maks. 2 metry. Prędkość nie większa niż 10 km/h. Pomagier naszego kierowcy otwiera pół litra wódki, miesza z sokiem i pociąga z flaszki. Chce nas poczęstować. Robi się coraz weselszy, głośniej puszcza muzykę, śpiewa i robi różne śmieszne wygibasy.

Wjeżdżamy jeszcze wyżej, a tam śnieg! Kierowca z pomagierem stają na krótką przerwę, rzucają się śnieżkami i robią sobie zdjęcia na tle ośnieżonych drzew.

Dobra, w końcu jesteśmy na miejscu. Osada Dana to w sumie kilka uliczek, a przy głównej znajduje się kilka hoteli, knajp i sklepików.

 

MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI.

 

Nasz pokój w hotelu Dana Moon nie jest gotowy, musimy chwilę zaczekać. Siadamy przy piecyku w jadalni i suszymy mokre ciuchy. Pracownik hotelu, pan Rami, serwuje herbatę. Obok grupa Polaków, a wśród nich dziewczyna ode mnie z dzielnicy. Jaki ten świat mały …. 🙂

Po trzech godzinach oczekiwania pan Rami zaprasza nas do pokoju. I teraz zaczyna się najciekawsze. Każe zapłacić – uwaga100% więcej niż kwota uwidoczniona na rezerwacji.

Kurna, co jest grane?

-Bo ceny w Jordanii wzrosły ostatnio bardzo – mówi Rami.

-Ale przecież mam potwierdzoną rezerwację, zagwarantowaną kartą kredytową, stawiłem się na miejscu w godzinach zameldowania, więc o co chodzi?

-Płać więcej albo się wynoś!

Tego już za wiele. Przegiął. Robi się coraz mniej przyjemnie. Ale nie dam zrobić się w balona. Teraz już wiem skąd ten długi czas oczekiwania, rzekomo z powodu sprzątania pokoju. Czekał aż zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni zmiękniemy i staniemy się łatwym celem jawnego przekrętu. Źle trafił.

-Czyli nie mogę u pana nocować za cenę uwidocznioną w rezerwacji?

-Nie. Już mówiłem. Wszystko podrożało.

-W takim razie proszę o anulowanie mojej rezerwacji.

-Nie. Sami anulujcie.

Cwaniak z PKS-u. Nocowałem już w wielu hotelach rezerwowanych przez booking.com i dobrze znam zasady. Jeśli skasuję rezerwację potrącą mi opłatę z karty, a i tak zostanę na lodzie. Czyli bez noclegu. Nie mogę więc tego zrobić.

Opuszczamy więc hotel Dana Moon i pana Ramiego. Francuska para będąca świadkami całej sytuacji oferuje nam możliwość przekimania w ich pokoju w sąsiednim hotelu w razie „W”, tzn. gdybyśmy nie znaleźli innego lokum.

Wbijamy się do ich hotelu. Brak wolnych pokoi, mają komplet. Opowiadamy obsłudze co nas spotkało. Oferują pomoc, częstują herbatą, fajkami, pozwalają skorzystać z internetu (akurat straciłem zasięg w telefonie-jak na złość).

Dzwonię ze Skypa na infolinię Booking.com. Pełna współpraca. Konsultant potwierdza, że Rami nie mógł tak postąpić. Błyskawicznie znajduje nam nocleg w innym hotelu w pobliżu, nieco droższym, ale tu miła niespodzianka. Różnicę w cenie musi pokryć obiekt Dana Moon (czytaj: pan Rami), który wbrew regulaminowi nie zrealizował mojej rezerwacji.

Rami jest już po rozmowie z konsultantem. Przylatuje zaaferowany (pewnie już wie, że nie zarobi na nas, a dodatkowo musi pokryć różnicę) i próbuje się przymilać, zaczynając każde zdanie od:

-My friend!

„Jaki ja dla ciebie friend, oszuście cholerny” – myślę sobie.

Po dłuższej chwili jesteśmy już w nowym obiekcie zaproponowanym przez konsultanta. Pokój jest fajny. Przestronny i klimatyczny, ale piekielnie zimny. Wkładamy więc na siebie wszystkie ciuchy jakie mamy, głowę obwiązuję chustą i jakoś przeczekujemy do rana. Nazajutrz widzę przyczynę. Spora dziura w ścianie, przez którą dostaje się mroźne górskie powietrze. Zatykam ją jakąś szmatą, zdobywam grzejnik elektryczny i dodatkową grubą kołdrę, więc następna noc jest już znośniejsza. Mogę spać bez chusty na głowie 🙂

 

REZERWAT DANA.

 

Rano było wiele lepiej. Ciepło, sucho, słonecznie, a sprzed hotelu rozciągał się piękny widok na dolinę Dana, którą wił się kręty szlak pośród brązowych, żółtych i różowych skał.

Ucinamy sobie kilkugodzinny spacerek. Lekki wiaterek i dużo słońca, bezchmurne niebo, czyli olbrzymi postęp w stosunku do poprzedniego zimnego dnia, pełnego ulew i porywistych wiatrów.

 

 

Po przechadzce jemy obiad na dachu hotelu z widokiem na dolinę, z wolna pokrywającą się roślinnością w związku z nadchodzącą wiosną.

 

 

Wioska Dana to zaledwie kilka uliczek, krętych, nierównych i spadzistych. Domy wykonane są z żółtego kamienia. Większość z nich poprzerabiana jest na pensjonaty, restauracje i sklepy. Dzieje się tak z powodu nasilonego ruchu turystycznego w tym pięknym zakątku Jordanii.

 

 

Pomiędzy domami przechadzają się osiołki oraz stada kóz i owiec, pilnowane przez psy pasterskie i pasterzy wpatrzonych w ekrany smartfonów.

 

 

Znajdujemy się na wysokości około 1400 m n.p.m. więc są kłopoty z wodą. W naszym pokoju cieknie jak krew z nosa, ale w końcu udaje się nabrać tyle, żeby zaparzyć herbatę lub umyć zęby. Od innych turystów dowiadujemy się, że w ich pensjonatach jest jeszcze gorzej – w ogóle nie ma wody.

Po południu zawieramy znajomość z samotnym turystą z Pakistanu, mieszkającym od 10 lat w Arabii Saudyjskiej i pracującym w tamtejszej firmie w charakterze księgowego. Zna język arabski, więc pomaga nam w rozmowach z miejscowymi.

Siedzimy razem w naszym zimnym pokoju i pijemy gorącą herbatę, bo wieczór znowu chłodny i wietrzny. Postanawiamy podróżować razem, bo nasze plany pokrywają się w 90 procentach, poza tym taniej wyniosą nas pewne opłaty np. wynajęcie jeepa za kilka dni w pustynnym Wadi Rum. Aha, i znalazł nam nocleg w tym samym obozowisku na pustyni i zbił cenę w stosunku do wyjściowej.

 

W KIERUNKU PETRY.

 

Rano opuszczamy piękne górskie rejony i wraz z byłym komandosem armii jordańskiej – wesołym dziadkiem, odpalającym papierosa od papierosa – jedziemy jego busikiem w stronę miasteczka Wadi Musa, stanowiącego bazę wypadową do Petry, największej atrakcji Jordanii.

Nasz kierowca jest tak miły, że zbacza kilka kilometrów z głównej drogi byśmy mogli zobaczyć ruiny zamku Shobak.

 

 

Rozciągają się stamtąd niesamowite widoki na okolicę.

 

 

Nieco poniżej zamku, w małej osadzie, trafiamy do NAJMNIEJSZEGO HOTELU ŚWIATA,  jak sam się reklamuje ten obiekt.

Na poboczu stoi odmalowana karoseria starego Volkswagena Garbusa, przerobiona na sypialnię. Właściciel dumnie prezentuje swoją posiadłość, pozwala zajrzeć do środka i robić zdjęcia.

 

 

Dla mnie ten hotel to hit!. Świetny pomysł marketingowy, dawno się tak nie uśmiałem 🙂

Wczesnym popołudniem docieramy do Wadi Musa.

 

PETRA.

 

O świcie opustoszały hotele i pensjonaty w Wadi Musa, a ulice zaroiły się taksówkarzami szukającymi klienteli. Tylko jeden kierunek wchodził w grę.

Petra! Nabatejskie skalne miasto z licznymi jaskiniami, świątyniami wykutymi w różowym i żółtym kamieniu, krętymi wąwozami i kanionami, ruinami kolumn, stadionów i innych budowli. Powiedzieć, że Petra jest monumentalna to jak nie powiedzieć nic. Olbrzymia przestrzeń, skały przytłaczające swym ogromem i różnorodnością kształtów – to TRZEBA zobaczyć!

Na parking przed Petrą podjeżdżają dziesiątki autokarów, busów i taksówek, z których wysypują się setki turystów żądnych wrażeń z najwyższej półki. Dostaną je.

Spotykamy naszego pakistańskiego kolegę, jak zwykle uśmiechniętego i w świetnym humorze. Dokoła naciągacze, chciwi taksówkarze i lipni przewodnicy, próbujący nam wmówić, że ich wynajęcie jest obowiązkowe lub przynajmniej zalecane, bo teren olbrzymi i niebezpieczny. Twierdzą, że można się zgubić, spaść ze skały i to częściowo prawda, bo niektóre szlaki są słabo oznaczone i praktycznie nie zabezpieczone żadnymi barierkami. Odbijamy od głównego szlaku i eksplorujemy praktycznie pustą odnogę, wijącą się wśród wielkich skał, częściowo zżartych erozją, ale wciąż potężnych. Gdzieniegdzie jaszczurki wygrzewające się na słońcu.

 

 

Po około godzinie wracamy na główną drogę i trafiamy na właścicieli koni, osłów, wielbłądów i bryczek, przekonujących, że skorzystanie z ich usług zapewni bezpieczeństwo i niezapomniane wrażenia. Co do tego drugiego – pełna zgoda, ale o tym za chwilę.

By dostać się do Skarbca, głównej atrakcji Petryikony Jordanii, należy najpierw uciąć sobie około dwukilometrową przechadzkę wąskim kanionem o ścianach wysokich na kilkadziesiąt metrów. Z jego dna tylko chwilami widoczne jest niebo i to tylko przez jakąś szczelinę.

 

 

Nagle zza załomu wąwozu ukazuje się żółta fasada Skarbca. Czym prędzej idziemy w tę stronę. Nie byliśmy ani pierwsi ani ostatni. Na ten sam pomysł wpadają codziennie dziesiątki tysięcy turystów. Chwilę stoimy przed Skarbcem z zadartymi głowami i opadniętymi szczekami, bo Skarbiec rozświetlonymi promieniami porannego słońca wbija w ziemię.

 

 

Dokoła handlarze, przewodnicy, poganiacze koni, osłów, wielbłądów i liczni funkcjonariusze policji turystycznej, próbujący zapanować nad tym wszystkim. Kolejka do zrobienia sobie zdjęcia na tle fasady Skarbca.

Wspinamy się na skałę, z której rozciąga się imponujący widok na Skarbiec i dziedziniec.

 

 

Wracamy na szlak. Co krok bary, pamiątki, stragany z tekstyliami. „Good price, cheap price, half price, only for you, my friend, one dinar only” – słyszymy bez przerwy.

Wśród turystów-piechurów przeciskają się wielbłądy, konie i osły z mniej sprawnymi turystami na grzbietach (czytaj: opasłymi Amerykanami i Niemcami).

Dzień niepostrzeżenie dobiega końca, żółte skały zmieniają kolory na pomarańczowy, różowy i czerwony pod wpływem zbliżającego się zachodu słońca. Robi się chłodno, a i zmęczenie daje o sobie znać. Na to czekają kanciarze oferujący naiwnym turystom podwiezienie bryczką lub na koniu, twierdząc, że jest to wliczone w cenę biletu. Oczywiście nie jest.

 

 

Mimo, że to prymitywny kant to wielu zdrożonych turystów połyka haczyk. Jakież jest jest ich zdziwienie, gdy po przejażdżce trzeba zabulić słoną sumę. Nieuczciwi przewoźnicy nie chcą słyszeć o odmowie lub zniżce. Wydzierają się gardłowo na swoje ofiary, żywiołowo gestykulują, machają przed nosami zaciśniętymi pięściami i wyciągają ręce po „swoje” pieniądze. Nic dziwnego, że zmęczone i przerażone emerytki trzęsącymi się dłońmi odliczają dinary i wręczają je kanciarzom.

Po powrocie do hotelu okazało się, że nie mamy prądu w pokoju. Ani naładować telefonu, ani włączyć grzejnika. Lipa. Tym bardziej, że zrobiliśmy pranie i próbujemy je wysuszyć, a bez wsparcia grzejnika to niemożliwe. Zgłaszam to recepcjoniście. Dzwoni po elektryka.

-Elektryk nie odbiera, mister.

W takim razie proszę o zmianę pokoju. Zgadza się bez problemu i dostajemy inne lokum. Tym razem bez ciepłej wody. Ja pitolę, jak nie urok, to sraczka 🙂

W końcu jakoś doprowadzamy się do porządku w niezbyt ciepłej wodzie.

Mała refleksja na półmetku pobytu: ulubione „sporty” Jordańczyków to picie olbrzymich ilości bardzo słodkiej kawy, picie olbrzymich ilości bardzo słodkiej herbaty, palenie olbrzymich ilości papierosów, parkowanie gdzie popadnie, trąbienie na innych uczestników ruchu, ale ogólnie Jordańczycy to bardzo mili i weseli ludzie, uprzejmi i uśmiechnięci. Nie ma problemu z dogadaniem się po angielsku. Jest bardzo bezpiecznie.

Plan na następny dzień: sprawdzimy czy to prawda, że nie ma wody na pustyni 🙂

 

WADI RUM.

 

Po całym dniu w Petrze przychodzi kolej na inną topową atrakcję Jordanii – pustynię Wadi Rum. Do wioski o tej samej nazwie dojeżdżamy współdzieloną taksówką. Odbiera nas właściciel jednego z pustynnych kempingów.

Ładujemy się na pakę jego terenówki i ruszamy na pustynię. Wycieczka trwa kilka godzin. Jedziemy przez żółte, pomarańczowe i czerwone piaski, wśród stad wielbłądów i kóz skubiących rzadką, pustynną roślinność. Dokoła potężne skalne ostańce o tak wymyślnych kształtach, że można pomyśleć, że zostały wyrzeźbione ludzką ręką.

 

 

Zatrzymujemy się przy wielkiej, pomarańczowej wydmie, z której można zjeżdżać na desce. Kolejne punkty programu to wąskie kaniony i dwa skalne mosty – naturalne, wąskie kamienne kładki, łączące sąsiadujące skały.

 

 

Przed zachodem słońca docieramy do kempingu. Kilkanaście prostokątnych namiotów z grubego płótna plus zaplecze gospodarcze w postaci kuchni, jadalni i łazienek z prysznicami i WC.

Woda podgrzewana jest przez liczne kolektory słoneczne, które także dostarczają energię do namiotów. Jest więc światło i możliwość podładowania sprzętu. W namiotach podłogi wyłożone są miękkimi, puszystymi dywanami.

 

 

Wspinamy się na skałę, by obserwować słońce krwawo zachodzące nad pustynią, przypominającą powierzchnię Marsa.

 

 

Po zachodzie słońca robi się dużo chłodniej. Beduini w tradycyjnych strojach zapraszają na kolację. Najpierw zupa.

-Zjedliście już? To teraz chodźmy na pustynię upolować coś na drugie danie.

-????

Wykopują z piasku beczkę, w której przez kilka ostatnich godzin dusili warzywa i mięsa.

Otrzymują gromkie brawa! Wracamy do namiotu/sali jadalnej i rozkoszujemy się pustynnymi smakołykami. Po kolacji pora na część artystyczno-rozrywkową 😉 Grają na czymś przypominającym mandolinę, bębenkach, tamburynach i piszczałkach. Jednak po chwili wnoszą kolumny i sprzęt grający. Rozpoczyna się pustynne disco przy orientalnych rytmach. Po kilku szybszych kawałkach cała sala tańczy. W przerwie wychodzimy na zewnątrz, by popodziwiać rozgwieżdżone niebo. Pustynia, absolutna cisza, gwiazdy….Orient całą gębą. Jest git.

Skoro świt podejmują nas świeżymi plackami, hummusem, oliwkami, chałwą, serami, warzywami. I kawą oraz herbatą do oporu. Odwożą nas przez mglistą pustynię do wioski, w której rozpoczęliśmy przygodę z Wadi Rum – dla mnie hit pobytu w Jordanii. Kolejne miejsce przeznaczenia: nadmorski kurort Akaba.

 

AKABA.

 

W drodze do Akaby – ze względu na jej strategiczne położenie – kontroluje nas policja, ale bez wnikania. Pytają co my za jedni, ale nawet nie zaglądają w paszporty. Nawet w pakistański naszego kolegi. Turyści to turyści i już.

 

-Welcome to Akaba!

 

i jedziemy dalej. Zostawiamy graty w hotelu i idziemy na plażę, gdzie liczni turyści umilają sobie czas piciem kawy, herbaty, paleniem sziszy i tańcami przy arabskich rytmach przy muzyce z telefonów. Kilka miejscowych kobiet ubranych od stóp do głów kąpie się w morzu. Na drugim brzegu Morza Czerwonego mamy kawałek IzraelaEgipt.

 

 

Popołudnie mija nam na wycieczce statkiem. W cenie biletu obiad (obfity i całkiem niezły), przejażdżka łodzią ze szklanym dnem, nurkowanie z maską na rafie i zabawa taneczna.

 

 

Po obiedzie na pokładzie „Białego Księcia” podpływa mniejszy stateczek, na który się przesiadamy. Podwodna część kadłuba jest przeszklona.

Z jej wnętrza obserwujemy przez kilkanaście minut uroki rafy w postaci barwnych koralowców o urozmaiconych kształtach i kolorowych rybek oraz meduz.

 

 

Potem rozdają maski i fajki. Schodzimy do morza po drabince i nurkujemy na rafie w towarzystwie instruktora.

Po nurkowaniu za konsoletą staje DJ i zapodaje arabskie rytmy popowe na cały regulator. Załoga i pasażerowie tańczą i mają niezły ubaw, tym bardziej, że właśnie rozpoczął się sztorm, który powoduje, że mały stateczek buja się na wszystkie strony, fale zalewają pokład.

Następnego dnia żegnamy kolegę z Pakistanu, którego pobyt w Jordanii dobiega końca i kierujemy się na South Beach, świetnie zagospodarowaną i piękną, prawie pustą plażę leżącą kilka kilometrów na południe od Akaby, czyli bliżej granicy Arabii Saudyjskiej. Przezroczysta woda, szumiące palmy, rafa, drewniane wiaty z siedzeniami, ławki, place zabaw dla dzieci, zaplecze gastronomiczne i sanitarne – polecam to miejsce. Można tam dojechać busem z Akaby lub dzieloną taksówką.

 

 

Nastoletni sprzedawcy wisiorków donoszą turystom kawę, herbatę, owoce, słodycze i sziszę oraz wodę. W takich pięknych okolicznościach decydujemy się na sziszę z widokiem na egipskie wybrzeże Morza Czerwonego na przeciwległym brzegu.

Kolejnego dnia znajduję na plaży jordański dowód osobisty, który wypadł jakiemuś nieuważnemu turyście. Odnoszę czym prędzej do posterunku policji turystycznej.

 

 

Na ulicach Akaby i innych jordańskich miast często słychać język polski za sprawą nasilonego ruchu turystycznego z naszego kraju, spowodowanego uruchomieniem tanich lotów z KrakowaModlina w ostatnim czasie. Jak na kurort przystało, w Akabie jest mnóstwo knajp, hoteli, straganów i sklepów z pamiątkami, sprzętem sportowym i wodnym.

Można też wykupić wycieczkę do dowolnego miejsca w Jordanii, Izraelu lub Egipcie. Są też sklepy z alkoholem, znacznie tańszym niż w innych częściach Jordanii. Akaba to strefa wolnocłowa, stąd te różnice w cenie.

 

 

Wieczorem próbuję oglądać tutejsze kanały TV. Stacje jordańskie, irańskie, egipskie, irackie, libańskie, saudyjskie, algierskie, sudańskie itd. Nie da się...

Jakieś TeleMarkety, gadające głowy, ale nade wszystko meczety i modlitwy. Modlitwy i meczety. Modlitwy w meczetach. Czytanie Koranu. Dyskusje o Koranie. I tak w koło Macieju.

 

 

Akabę opuszczamy JETTBUSEM jadącym do stołecznego Ammmanu (8,60 dinara -50 zł). Dużą część kraju przemierzamy w nieco ponad 4 godziny z przerwą na papierosa. Na granicy gubernatury Akaba czeka nas obowiązkowa kontrola bagażu. Autobus podjeżdża przed jakiś terminal, pasażerowie są proszeni o wyciągniecie gratów i umieszczenie ich na długich, niskich stołach. Kontrolujący (policjant?, żandarm?, celnik?, żołnierz?) zaledwie obmacuje z wierzchu nasze plecaki, plecaki, pyta skąd jesteśmy i z uśmiechem życzy udanej podróży.

 

 

Dojeżdżamy do Ammanu z zamiarem złapania transportu do Madaby, dobrej bazy wypadowej do ostatniego punktu programu, tj. kanionu Wadi Mujib, dnem którego płynie rwąca rzeka.

Na dworcu w Ammanie schodzę do podziemnego WC. W oczekiwaniu na swoją kolejkę widzę kilku mężczyzn modlących się na dywanikach i wykonujących serię rytualnych pokłonów w stronę Mekki…zaledwie kilka metrów od pisuarów.

Kilkadziesiąt minut później ponownie jesteśmy w Madaba. Znajduję transport na następny dzień do Wadi Mujib. Ale coś mnie tknęło i dzwonię do tamtejszego Visitors Center.

I klops. Lipa po całości… Okazuje się, że z powodu wysokiego stanu wód kanion jest nieczynny i nikt nie wie kiedy będzie… Może za 2 tygodnie???

Nici więc ze zwiedzania miejsca, które miało być jednym z głównych punktów wyprawy… Cóż, przegraliśmy z naturą… Ale z nią mało kto wygrywa.

W takim stanie rzeczy mamy więcej czasu na zakupy pamiątek i ostatnie zwiedzanie miasta. Kierujemy się do ładnego meczetu widocznego z okna hotelu. Zamknięty.

 

 

Wchodzimy więc w dzielnicę chrześcijańską. Jest trochę inaczej. Kobiety bez chust na głowach, szkoła na dziedzińcu której odbywa się koncert rockowy. Odwiedzamy też kościół św. Jana Chrzciciela z pięknymi malowidłami, cytatami z Biblii w języku arabskim, wysoką dzwonnicą z której widać miasto i okolice.

 

 

Zapuszczamy się też do kamiennych katakumb i muzeum z ciekawymi zdjęciami obrazującymi dawne życie chrześcijańskiej społeczności Madaby.

Ostatni wieczór w Jordanii spędzamy przy sziszy i herbacie z miętą i lokalnych słodyczach.

Szybko minęły te dwa tygodnie… Przepiękny kraj! Morze Martwe i Czerwone, skalne miasto Petra, czerwona pustynia Wadi Rum, miejsca znane z Biblii, mili ludzie, dobre jedzenie, egzotyka. Bardzo bezpiecznie.

Polecam wszystkim Jordanię!

Lubisz podróże? Spodobał Ci się ten artykuł? Jeżeli TAK – dołącz do ekskluzywnego grona Ziemian Objechanych i polub na Facebooku FANPAGE tego bloga.

Znajdziesz tam relacje na żywo z podróży, zdjęcia i wiele informacji przydatnych podczas organizacji wypraw. Zapraszam także na mój profil na Instagramie oraz kanał na Youtube.

Komentarze dla: “JORDANIA – RELACJA Z PODRÓŻY, PRAKTYCZNE INFORMACJE.” (ilość: 6 )

  1. Bardzo ciekawa relacja i interesujące zdjęcia. Przygody z hotelem / (pseudo)hotelarzem szczerze współczuję.

    1. Dziękuję, Rafacusie. Przygoda z hotelarzem była swoistą łyżką dziegciu w beczce miodu, minusem wśród wielu plusów Jordanii. Chodzi jednak o to, by minusy nie przysłoniły plusów, że sparafrazuję Ryszarda Ochódzkiego?

    1. Zuziu, cieszę się, że ten wpis przypadł Ci do gustu. W razie pojawienia się jakichś dodatkowych pytań chętnie odpowiem. Pozdrawiam?

  2. To, co nazywałeś Skarbcem – cudne. Skalny mościk – jak z bajki. Rządek namiocików na pustyni – uroczy. Podobało mi się.

    1. A co dopiero mnie! ? Wadi Rum i Petra naprawdę wyrywają z butów! Zwłaszcza nocleg pod pustynnymi gwiazdami na długo zostaje w pamięci. Obowiązkowy punkt programu podczas zwiedzania Jordanii!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *