SENEGAL / GAMBIA – RELACJA Z PODRÓŻY, INFORMACJE PRAKTYCZNE.

KTO NAJLEPIEJ ZNA CENY? ALLAH!

 

Nocna podróż z Katowic do Berlina upłynęła w miarę szybko. Nawet udało mi się przespać kilka godzin.

Stolica Niemiec powitała mnie piękną, słoneczną pogodą. Z chęcią przeszedłem się 20 minut na autobus na lotnisko w ten przyjemny poranek, przy okazji rozprostowując kości po kilku godzinach siedzenia w autobusie.

Gdy tylko samolot Iberii do Madrytu oderwał się od pasa startowego ponownie zapadłem w drzemkę. Lądowanie w Madrycie było miękkie. Bezzałogową kolejką przemieściłem się do terminala z którego późnym popołudniem wystartowałem do Senegalu.

Uprzejma i wesoła hiszpańska załoga sprawiła, że lot upłynął w miłej atmosferze, choć trochę się opóźnił, bo jeden z pasażerów znalazł na podłodze samolotu paszport zgubiony przez jakiegoś podróżnego z poprzedniego lotu i zaczęły się gorączkowe poszukiwania nieszczęśnika, co nie jest łatwe na tak wielkim lotnisku i przy tak dużej liczbie pasażerów. Obok mnie siedział jakiś Murzyn czytający Koran przez całą podróż, a nawet nucący pod nosem religijne islamskie pieśni.

Dakarze wylądowałem już po zmroku i pomimo zmęczenia musiałem się skupić, by załatwić kilka ważnych spraw. Odprawa paszportowa przebiegła bez utrudnień, choć trochę się ciągnęła z powodu małej liczby okienek.

Lotnisko nie wygląda najgorzej, choć trochę farby i solidne sprzątanie byłoby wskazane. Wymieniłem walutę, szczegółowo licząc pieniążki, czyli Franki Zachodnioafrykańskiej Wspólnoty Walutowej, oprócz Senegalu używane w kilku sąsiednich krajach.

Tak już mam po przejściach z oszustami na Sri Lance. Sprawdzam każdy rachunek i banknot. 1 euro równa się 655 franków – stały kurs. Na szczęście tym razem nikt nie próbował mnie przekręcić. Potem przyszła kolej na zakup karty SIM. Tu również obeszło się bez zakłóceń.

Po opuszczeniu budynku dakarskiego lotniska mym oczom ukazała się gwarna i ruchliwa ulica, pełna żółtych francuskich taksówek i naciągaczy:

– Mesje, taxi?

Wiem, że zaśpiewa mi cenę z kosmosu więc staram się go spławić.

-Nie mówię po francusku – odpowiadam.

Błyskawicznie przechodzi na angielski:

– Sir, taxi?

Poliglota, nie ma co…☺;-)

-Nie, dziękuję, czekam na kolegę. ( ściema )

-To zaczekamy razem i was podwiozę. I znajdę wam hotel! – deklaruje radośnie.

Jeszcze tego brakowało….W końcu jakoś go spławiam, odchodzę kilkadziesiąt metrów i biorę taksówkę przejeżdżającą akurat ulicą. Pokazuje facetowi adres i uzgadniamy cenę.

Mimo późnej pory ulice są pełne ludzi i aut. Po przejechaniu kilkuset metrów okazuje się że Mesje Szofer jednak nie zna mojego hotelu. Wysiada, wchodzi do jednego, potem drugiego sklepu i zasięga języka:

-Maj frend…..To dalej niż myślałem, więc cena będzie wyższa….

-Jedź, nie pitol – pomyślałem, bo już byłem zmęczony i głodny.

Dowozi mnie pod wskazany adres. Postanawiam nie sprzedawać tanio skóry i wdaję się w targowanie.

-Przyjacielu! Musisz zapłacić więcej! Allah patrzy z nieba, on mi świadkiem! On zna ceny najlepiej, uwierz jemu, jeśli mi nie wierzysz!

Tak się składa, że Mesje Szoferowi nie wierzę, Allahowi też nie bardzo, ale płacę mu (Szoferowi, nie Allahowi) równowartość 30 zł i rozstajemy się przed bramą hotelu.

Właścicielem jest miły Włoch Fabio wraz z senegalską małżonką. Prowadzi mnie do sześcioosobowego pokoju z łazienką i dwoma balkonami, który z powodu braku innych turystów mam cały do swojej dyspozycji! To się nazywa mieć szczęście!

Siadam na balkonie z papierosem i kieliszkiem czerwonego wina i wsłuchuję się w kojący szum Atlantyku, odległego o zaledwie kilkadziesiąt metrów. Gospodarz przekazuje mi bilet na prom, który zarezerwował na moją prośbę. Za kilka dni popłynę z Dakaru do Casamance, południowej prowincji Senegalu przy granicy z Gwineą Bissau. Najbliższy czas spędzę na zwiedzaniu stolicy Senegalu.

 

 

To, co pierwsze rzuca się w oczy – dosłownie i w przenośni – w Dakarze, to chmury różowego pyłu. Dzieje się tak dlatego, że nie wszystkie ulicę są utwardzone, a wiatr znad Atlantyku wzbija piasek na znaczne wysokości.

Pył wdziera się wszędzie. Na balkony, do domów, samochodów. Pokrywa dachy, rośliny i karoserie. Dlatego właściciele pojazdów po zaparkowaniu aut wyciągają z bagażników plandeki i okrywają nimi auta.

W mglisty niedzielny poranek wybrałem się na atlantycką plażę, dosłownie kilkadziesiąt metrów od mojego hotelu. A tam jakby przygotowania do Olimpiady. Setki młodych chłopaków ćwiczą sztangami i hantlami, uprawiają zapasy, ćwiczą pompki i przysiady.

Inni grają w piłkę na piaszczystych, zaimprowizowanych boiskach, a za bramki służą im stare opony. Ktoś uprawia jogging, ktoś inny gimnastykuje się. Jeśli tak dalej pójdzie to za kilka lat usłyszymy wiele dobrego o senegalskich sportsmenach.

Ale nie tylko miłośników zdrowego trybu życia spotkałem na dakarskiej plaży. Także hodowcy kóz, owiec i koni pojawili się tłumnie, że swoim dobytkiem. Wciągają zwierzaki do wody i pieczołowicie myją je w atlantyckich falach.

 

 

Dojeżdżam taksówką za kilkadziesiąt groszy do przystanku dakarskiego MPK. Wsiadam do nawet nieźle utrzymanego autobusu. I tu ciekawostka. Kierowca nie sprzedaje biletów, robi to kasjer zamknięty w metalowej, okratowanej klatce w środkowej części pojazdu.

 

 

Bilet kosztuje 150 franków, czyli mniej niż 1 PLN, a w tej cenie przemierzam cały Dakar z północy na południe, co trwa chyba z godzinę. Dobrze, że dziś niedziela, w zwykły dzień straciłbym pewnie więcej czasu.

 

GOREE – WYSPA NIEWOLNIKÓW.

 

Moim dzisiejszym celem nr 2 jest wyspa Goree, niegdysiejsze centrum handlu niewolnikami. Handlarze zwozili tu pojmanych Afrykanów, więzili w kamiennych celach w nieludzkich warunkach, a następnie wysyłali za Wielką Wodę.

Nie było taryfy ulgowej. Łapali mężczyzn, kobiety i dzieci. Oglądam ponure lochy, w których więziono nieszczęśników. Wyobraźnia pracuje, zwłaszcza po obejrzeniu kolekcji kajdan i dybów.

Dziś Goree to przyjemna wysepka, którą można obejść spacerkiem w kilkadziesiąt minut. Kolorowe domy porośnięte kwiatami, knajpki na plaży, stoiska z pamiątkami, meczet, posterunek policji, czyli mała, sympatyczna i sielska osada, odwiedzana przez turystów europejskich, dakarskich i wycieczki szkolne. Przemiłe miejsce.

 

 

Po powrocie na stały ląd postanawiam skierować się do zachodniej części Dakaru, by zwiedzić Pomnik Odrodzenia Afrykańskiego, o którym za chwilę. Naganiacze w porcie próbują przekonać mnie, że nie dojadę tam autobusem, bo jest niedziela i takowe nie jeżdżą.

-Weź taxi, mesje!

Tere fere…. a niby czym tu dojechałem? Dronem? Karawanem? Betoniarką?

 

POMNIK ODRODZENIA AFRYKAŃSKIEGO.

 

Po chwili – dzięki dobrym ludziom – siedzę w autobusie. Kasjer obiecał powiedzieć, gdzie mam wysiąść i dotrzymuje słowa. Zmierzam do symbolu Dakaru, wzmiankowanego wcześniej Pomnika Odrodzenia Afrykańskiego.

Pamiętacie dawne rosyjskie/radzieckie filmy z wytwórni Mosfilm? Zaczynały się widokiem pomnika Robotnik i Kołchoźnica. W tej samej poetyce utrzymany jest Pomnik Odrodzenia Afrykańskiego. Mężczyzna i kobieta z rękami uniesionymi do góry. Do tego dziecko.

Do wnętrza można wejść, a nawet wjechać windą na szczyt, do głowy mężczyzny, skąd rozciąga się niezapomniany widok na stolicę Senegalu. Jednak najpierw przewodnik opowiada o historii rzeźby. Zaprojektowali ją fachowcy z Korei Północnej. Pewnie stąd ten socrealistyczny klimat.

Pomnik jest dużo większy od nowojorskiej Statui Wolności i jest najwyższą na świecie rzeźbą, do której można wejść. Możliwe…

Do jego budowy zużyto tysiące ton cementu, stali, prętów zbrojeniowych itd. Kosztował ileś tam mln dolców i jest najdroższą budowlą w tej części Afryki. Szacun.

We wnętrzu pomnika jest apartament prezydencki, podarunki od zaprzyjaźnionych państw afrykańskich, takie jak ciosy słonia, maski, rzeźby i obrazy.

 

 

Po zmroku monument jest iluminowany na pomarańczowo i widoczny z wielu kilometrów. Zwrócił moją uwagę już minionej nocy podczas lądowania.

Robi się ciemno, więc trzeba wracać do bazy. Nie tylko z powodów zdroworozsądkowych, ale i z powodu zmęczenia.

Słów kilka o miejscowych. Ludność tubylcza robi bardzo pozytywne wrażenie. Nie są nachalni, zapytani o pomoc, np. w sprawie transportu starają się znaleźć optymalną trasę. Jeśli czegoś nie wiedzą lub nie rozumieją szukają kogoś, kto stanie na wysokości zadania. Bardzo pozytywni ludkowie:-)

Tutejsi naciągacze nie są zbyt nachalni i raczej łatwo ich zbyć. Nie dorastają – na szczęście – do pięt ich etiopskim odpowiednikom. Ci to potrafią zatruć życie… Staram się skierować rozmowy z nimi na tematy inne niż handlowe, ale tamci zachowują czujność. Proponują koraliki, pocztówki, pamiątki, etc., a ja wyciągam z nich niezbędne informacje przydatne podczas zwiedzania.

 

 

RETBA. WSZYSTKO MA SŁONY SMAK.

 

Halo, halo, tu Afryka! Jak mnie słyszycie? Przeprowadzimy dziś bezpośrednią relacje z mety rajdu Paryż – Dakar!

Wprawdzie rajd nie jeździ tą trasą od lat, ale na mecie są jeszcze pozostałości po tym wydarzeniu. 

Poranny autobus wlókł się niemiłosiernie przez korki i ciągłe przystanki. Przejechanie około 30 km zajęło mu ponad dwie godziny.

Zastanawiałem się czy warto tłuc się tyle czasu nad jezioro Retba, znane bardziej jako Różowe Jezioro. Było warto. I to jak! To właśnie tam znajdowała się kiedyś meta słynnego rajdu. Ale to tak na marginesie.

Po wyjściu z autobusu (rozkład jazdy dakarskiej komunikacji miejskiej http://demdikk.com/ ) w kolorowej wiosce Niaga zobaczyłem różowe wody słonego jeziora Retba. Za barwienie się wody na różowo odpowiada kilka czynników: odpowiedni kąt padania promieni słonecznych, siła i kierunek wiatru, jakiś żyjątka egzystujące w głębinach i inne.

Mnie dopisało szczęście, wszystko zagrało jak trzeba i było mi dane podziwiać to niesamowite zjawisko. Chodzę brzegiem, podziwiam, robię zdjęcia. Podbija jakiś koleś i zaczyna coś gadać. Chcę go spławić, ale widzę i słyszę, że gość ma dużą wiedzę i może mi przekazać ciekawe informacje. Pytam o cenę.

– Co łaska. Jak cię znudzę nie musisz płacić za oprowadzenie. Jeśli cię zainteresuje- możesz coś dać według uznania.

Po chwili wiedziałem, że był to strzał w dziesiątkę. Gościu orientował się we wszystkich sprawach, o które pytałem, począwszy od geologicznej budowy jeziora, jego fauny i flory, skończywszy na procesie wydobycia soli z głębin i jej dalszej obróbki. Poza tym przekonywał wydobywców soli i robotników że jestem w porządku koleś i żeby zgodzili nie na robienie zdjęć bez gratyfikacji.

Najpierw pokazuje mi metę rajdu. Nic specjalnego. Zwykłe poletko, na którym pasą się krowy. Dokoła porozwieszane flagi teamów rajdowych, w tym polska flaga z logo sponsorów.

Objaśnia mi proces wydobycia soli. Najpierw mężczyźni wypływają kolorowymi pirogami na kilkadziesiąt metrów od brzegu, potem wybierają łopatami sól z dna, transportują ją na brzeg, gdzie już czekają kobiety. Często w stanie błogosławionym lub z dzieckiem w tobołku na plecach. Panie lądują sól do misek i wynoszą ja na głowach na brzeg. Tam jest suszona i pakowana w worki po 25 kg i rozwożona ciężarówkami w odległe strony.

Zajmują się tym nie tylko Senegalczycy, ale także przybysze z Mali, Burkiny Faso i innych pobliskich krajów. Mieszkają w drewnianych chatkach na wybrzeżu Różowego Jeziora.

 

 

Po zakończonym dniu pracy robotnicy wchodzą pod hydranty i zmywają z siebie sól, a potem przystępują do wspólnego posiłku. Zostałem zaproszony do wspólnej michy, pełnej ryżu, warzyw, pieczonego mięsa i ostrrrrrrrego sosu. Ufff, aż mnie zatkało, takie było pikantne! Pyszne! Jedliśmy z jednej wielkiej miski leżącej na piasku. Tubylcy kucali, ale dla mnie znalazł się taborecik. Oni jedli palcami, ja łyżką. Byli tak mili, że wybierali dla mnie najsmakowitsze kawałki mięska, ale dla mnie hitem był i jest ten ostry sos. Na pewno zdobędę jego próbkę i recepturę. Może da się odtworzyć ten smak w warunkach europejskich.

 

 

Po powrocie do Dakaru zamawiam kawę u ulicznego sprzedawcy, dysponującego tylko maszynką gazową i sporym garem, w którym buzuje czarny napój. Pytam go o sklep monopolowy, bo uznałem, że przyszedł czas, by poznać smak senegalskiego piwa. Chłopak nie mówi po angielsku, a ja po francusku, więc trudno nam się dogadać. Ale zostawia swój uliczny biznesik pod kuratelą jakiegoś ziomka i prowadzi mnie do sklepu z piwem. Kupuję kilka lokalnych browarków o nazwie Flag. Cena około 1 Euro za puszkę 0,5 l.

Na dziś dość już wrażeń, samo jezioro wystarczy… Niesamowite miejsce…

 

 

Kilka senegalskich ciekawostek. Wiele samochodów ma poprzyczepiane z tyłu jakieś kitki, coś jak końskie ogony. Nie mam pojęcia co to znaczy. Może taka ozdoba??? W autobusach miejskich na rurkach wiszą dziecięce buciki, zagubione przez małych pasażerów. Może ktoś odnajdzie swoją zgubę? Nie ma tu wózków dziecięcych, mamuśki taszczą swoje pociechy w tobołkach na plecach.

Senegalczycy są bardzo dumni ze swojego kraju i na każdym kroku pytają czy mi się podoba i czy przyjadę za rok. Potwierdzam, co budzi ich bardzo pozytywne reakcję. W ogóle tutejsi ludzie są mili, bardzo pomocni i uprzejmi. Czuję się wśród nich bezpiecznie i swobodnie, jakoś tak bezproblemowo… Można się z nimi dogadać. Zero spinania i agresji.

Nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca, ale coś czuję, że Senegal zajmie wysoką lokatę w rankingu moich ulubionych miejsc. Ale o tym przekonam się po zakończeniu wyprawy.

Ostatni dzień w Dakarze miał być spokojnym, wręcz leniwym dniem spędzonym na plaży i zakupach przed rejsem. Ale jak to zwykle bywa życie napisało swój scenariusz i bardzo dobrze.

Najpierw wybrałem się na plażę. Było super! Szum Atlantyku, lekki wiatr, skrzeczące mewy i dużo, dużo słońca. Błogostan…..

Woda jeszcze trochę za zimna na kąpiel, ale można iść brzegiem i moczyć stópki. Po krótkiej przechadzce wracam na miejskie ulice. Podchodzą jacyś dwaj smarkacze i zaczynają coś kombinować. Łapią za łokieć, coś gadają. Instynktownie chowam aparat szybkim ruchem i mocniej chwytam plecak. Staram się nie spuszczać z nich oczu. Nie, nie czułem się zagrożony. To pewnie takie wygłupy smarkaczy, ale kto ich tam wie.

Nagle obok nas zatrzymuje się terenówka i starszy pan za kierownicą mówi coś w stylu:

-Ej, zostawcie tego pana! Jazda mi stąd, ale już!

A do mnie:

– Wszystko w porządku? Nie okradli pana? To takie lokalne opryszki.

– Dziękuję, ale nie ma powodu do obaw.

– Podwiozę pana, proszę wsiadać.

Po chwili jadę terenówką z sympatyczną senegalską rodziną mieszkającą we Włoszech, czasowo na urlopie w Starym Kraju. Podwożą mnie do hotelu, oferują pomoc w dostaniu się do portu, ale nie chcę sprawiać im kłopotów, przecież mogę jechać autobusem. Żegnamy się w przyjaźni.

 

PAROSTATKIEM W PIĘKNY REJS.

 

Przed morską wyprawą na drugi koniec Senegalu trzeba wziąć prysznic. A tu klops! Wody w łazience nie ma i nie wiadomo kiedy będzie…. Ale ze mną nie wygrasz, brudzie afrykański! Przewidziałem, że może tak być i już pierwszego dnia pożyczyłem od gospodyni dużą miskę i napełniłem ja woda „na zaś”. Podobnie jak trzy plastikowe butelki po wodzie mineralnej, które czekały w łazience na swoją kolej. I właśnie dziś się przydały. Jedna na zmoczenie ciała, dwie na opłukanie z mydlin. I higiena przywrócona, a wraz z nią dobre samopoczucie i co się z tym wiąże – morale.

Taksówką dojeżdżam na przystanek autobusu nr 1 jadącego do portu. Obok przystanku mieści się sklep, z właścicielem którego wdałem się w przyjemną pogawędkę kilka dni temu, uzyskując informację pozornie nieważną, ale chyba mającą kluczowe znaczenie: pochodzi z Touba i tam mieszka jego rodzina.

Niby nic, a jednak. Touba to miasto słynące z największego i najpiękniejszego meczetu w Zachodniej Afryce. I jeszcze z czegoś. Nie ma tam żadnego hotelu. Żadnego!

Planując odwiedzić to miejsce przekopałem wszystkie możliwe fora internetowe, portale rezerwacyjne itd. Zero, null. Zagajam więc, że słyszałem, iż Touba jest super, chcę tam jechać, tylko nie wiem czy znajdę nocleg. Ryba połyka przynętę.

– To jest mój numer. Zadzwoń jak dojedziesz, mój brat oprowadzi cię po mieście i przenocuje.

Idzie coś załatwić, a ja zostaję na przystanku w oczekiwaniu na „jedynkę”. Nagle po drugiej stronie ulicy jakiś hałas, krzyki, szarpanina. Młody chłopak drze się wniebogłosy, podbiega do samochodu, wyciąga kierowcę i leje go po gębie ile wlezie. Kopniakiem urywa drzwi, kopie karoserię. Po chwili wszczyna się niezła awantura z mordobiciem i głośnymi krzykami. Czarni tłuką się po pyskach aż miło! Wyciągam aparat i pstryk, pstryk.

Jednak po chwili ciekawość i obowiązki reportera-grafomana i fotografa-amatora przegrywają ze zdrowym rozsądkiem i wraz z gratami znajduję kryjówkę w pobliskiej bramie. Lepiej nie pchać palca między drzwi.

Jeden z przechodniów wyjaśnia mi, że to porachunki taksówkarzy ze zwaśnionych korporacji. Na szczęście kończy się na kilku guzach i rozkwaszonych nosach. Pobliska stacja benzynowa zmienia się na czas kryzysu w szpital polowy, gdzie starymi gazetami tamują krew z ran taksówkarzy poszkodowanych w potyczce.

„Jedynką” dojeżdżam na wybrzeże i siadam w portowej knajpie Chez Alex czyli U Olka, pełnej podpitych marynarzy i bezzębnych staruszków.

 

 

To speluna tylko z pozoru. Żarcie mają przepyszne. Stołowałem się tu 2 dni temu przy okazji rejsu na Goree. Jeden z meneli pyta skąd jestem.

Odpowiadam.

– Z Polski?? Kraju św. siostry Faustyny Kowalskiej? Modlę się do niej codziennie!

Po raz kolejny opada mi szczęka. Niestety nie możemy kontynuować rozmowy, bo za pół godziny zamykają bramki do portu, a jeszcze muszę kupić coś na podróż. Czyli niezbędny zestaw witamin. Nie chcę nabawić się szkorbutu, wroga wszystkich ludzi morza! 😉

Wchodzę do portowego Auchan i kupuję bagietki, zestaw serów, oliwki i sok. I witaminy w płynie. Czerwone, wytrawne.

Wbiegam do portu w ostatniej chwili. Kontrola paszportowa, biletowa, prześwietlanie bagaży. Znowu kontrola. Trzecia, piąta… Po siódmej przestaję liczyć….

– Ma pan nóż?

Kurde, co za pytanie! Pewnie, że mam! Jak można nie mieć w podróży scyzoroko- otwieraczo- korkociago- wykałaczki???

-Skądże, mesje….żadnych ostrych przedmiotów! – kłamię bez drgnięcia powieki.

Wierzy mi na słowo i wpuszcza na pokład.

Pewnie większość z Was czytając słowa „Afryka”„prom” wyobraża sobie pływającą zardzewiałą trumnę z przeciekającymi, dziurawymi burtami i czarnymi pasażerami w liczbie przekraczającej względy bezpieczeństwa, wiszącymi na balustradach jak winogrona.

Nic z tych rzeczy. To w miarę nowy – kilkuletni – prom Made in Germany, z wygodnymi kajutami z łazienkami, świetlicą z plazmowymi telewizorami, drink barem i obsługą w nieskazitelnych uniformach. I oczywiście klima. Miodzio!

(rozkład i cennik: http://www.portdakar.sn/en/nos-services/trafic-passager/dakar-ziguinchor/en  )

 

 

– Mesje, proszę uprzejmie, oto pańska kajuta! Proszę się rozgościć! Jesteśmy do państwa dyspozycji.

Wchodzę do mojej miłej kanciapy z prostokątnym oknem, czystym dywanem, dużą szafą i piętrowym łóżkiem. Niestety, ktoś zajął dolny poziom, dla mnie zostaje nocleg na piętrze.

W okrętowym drink barze kupuję puszkę coli, wypijam i ukradkiem przelewam do niej „witaminy”. Teraz mogę sączyć winko bez przypału.

Słońce zachodzi nad dakarskim portem, meczety i wieżowce rzucają długie cienie na nabrzeże i statki. Z głośników słychać komunikat, że zaraz ruszamy.

I faktycznie. Dym prycha z komina, turbiny zaczynają się kręcić, wiatr rozwiewa włosy (jeśli ktoś je ma).

W otchłani afrykańskiej nocy giną światła Dakaru. Słychać tylko szum Atlantyku.

Chwilo, trwaj… Jesteś piękna! Niebo gwiaździste nade mną… I księżyc prawie w pełni. Śmigają meteory.

Afrykańscy pasażerowie zalegają górny, odkryty pokład otuleni w koce, podczas gdy Europejczycy kładą się do snu w luksusowych kabinach. Prom ciągnie za sobą kilkusetmetrowy, spieniony kilwater.

Jakoś zebrało mi się na wspomnienia z lektur szkolnych. „Robinson Crusoe”, „W 80 dni dookoła świata”, kultowe „Pięć tygodni w balonie”, którego akcja toczy się w tych rejonach. Jedziemy dalej. „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”….Kto dziś to czyta????

Wiele lat temu po przeczytaniu tych książek marzyłem o dalekich podróżach. Na ów czas były to marzenia ściętej głowy… Potem Kapuściński i „Heban” oraz „Cesarz”. To ta pozycja zainspirowała mnie do podróży do Etiopii. A „Szahinszach” tego samego autora spowodował, że postawiłem stopę na irańskiej ziemi. Dzięki, Rysiek!!!!!

Wprawdzie miałeś pewne kontrowersyjne wątki w biografii, ale reporter z Ciebie przedni.

Na otwartym górnym pokładzie już nic się dziś nie wydarzy. Cimno, zimno i do domu daleko. Kto żyw schodzi niżej i stara się zasnąć.

Poznaję mojego współspacza, z którym dzielę kajutę. Sympatyczny paryski emeryt. Gadamy o kuchniach narodowych. Rzuca, że lubi wino. Otwieram więc drugą butelkę, siadamy na dywanie i sączymy. Jest miło. Fajny gość. Znajdujemy wspólny język. Podoba mu się nasz kraj. Był w Krakowie kilka lat temu.

Widać już dno w butli senegalskiego – nawet niezłego – wina, więc postanawiamy iść spać. O poranku będziemy w Ziguinchor, stolicy regionu Casamance, zbuntowanej prowincji, walczącej o niepodległość. Ale obecnie panuje tam spokój, a separatyści ograniczają się do wygłaszania płomiennych memorandów, stanowczych sprzeciwów lub wyrazów poparcia.

Po drodze miniemy ujście rzeki Gambia, a potem popłyniemy w górę rzeki Casamance, nad którą leży Ziguinchor.

Kojo w mojej kajucie, choć niewielkie, było bardzo wygodne. Jednak nie spałem szczególnie dobrze. Momentami solidnie bujało. No i emocje, emocje… Nie codziennie płynie się statkiem po afrykańskich akwenach.

Mój francuski kolega z łóżka poniżej nie podróżował samotnie, ale w grupie kilkorga rówieśników. To, co początkowo wyglądało na wycieczkę paryskich emerytów okazało się czymś w rodzaju misji humanitarnej, wspierającej rozwój oświaty w regionie Casamance.

Ta część Senegalu była kiedyś skolonizowana przez Portugalczyków, stąd wciąż duża liczba miejscowych to katolicy. Dlatego Jean Louis przybywa ze znajomymi raz w roku do Casamance, pomaga w rozwoju katolickich szkół, a podczas kolejnej wizyty sprawdza na co wydano dotacje i jakie są aktualne potrzeby. Między wierszami dał do zrozumienia że robi to dla wzmocnienia mniejszości chrześcijańskiej, która nie ma łatwego życia w muzułmańskim Senegalu.

 

NASI TU BYLI.

 

Płynąc wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki mijaliśmy ujście rzeki Saloum, z którą wiąże się ciekawa historia z czasów II wojny, z polskim akcentem. W jednym z portów rząd Vichy aresztował dwa polskie statki, ale nasi dzielni marynarze porwali lokalnego pilota, znającego zakamarki Saloum i w okolicznościach niczym z kina akcji uciekli na szerokie wody Atlantyku. Te statki to SS Cieszyn i SS Śląsk.

Po wschodzie słońca nasz kapitan wydał komendę LEWO NA BURT i prom skręcił w górę rzeki Casamance. Szeroka ta rzeka, ładnych kilka kilometrów. Brzegi wyglądają zachęcająco, są pełne palm i wiosek rybackich, których mieszkańcy wypływają kolorowymi pirogami na poranne łowy. Gdy płynęliśmy w stronę Ziguinchor towarzyszyło nam stado wesołych delfinów, skaczących co rusz w górę.

 

 

Prom zawinął do miejsca przeznaczenia. Pilnował go spory oddział wojska w pontonach. Czarni wojacy mieli mundury w panterkę, berety, ciemne okulary i imponujące karabiny maszynowe.

 

W ZIGUINCHOR, CZYLI SPOTKANIE Z KRÓLEM.

 

W porcie oczywiście nachalni taksówkarze, samozwańczy przewodnicy, tragarze itd. Po prawie nieprzespanej nocy i w upale, przekraczającym 30 st. C marzę tylko o śniadanku, prysznicu i wygodnym łóżku.

Mam namiary na niedrogą agroturystykę, gdzie dojeżdżam taksówką z popękaną szybą, powyrywanymi klamkami, poobijaną karoserią i wesołym kierowcą z dredami.

Chłopak z recepcji proponuje mi cenę 8000 franków.

– Za drogo.

– Mesje, taniej nie mogę, to nie mój hotel, tylko szefa.

– To wołaj go.

– Ale jest w Dakarze.

-To dzwoń do niego i pytaj o cenę.

Szef wyraził zgodę na 6000 franków. Dobre i to….

Hotelik to kilka baraków wśród palm i bananowców, jakaś wiata ze słomianym dachem i pomieszczenie pełniące rolę salonu TV i świetlicy. Nic specjalnego, ale całkiem przyjemnie. Za to pokoiki są super. Czyste, przestrzenne, mają łazienkę, balkonik i śmigło oraz moskitierę. Wszystko gra.

Odsypiam morskie zaległości i autobusem dojeżdżam do centrum. Snuję się po dzielnicy portowej, robię jakieś drobne zakupy, trafiam też na Rondo Jana Pawła II, a na jednym z ulicznych straganów widzę Jego portret.

 

 

Cześć, jestem Buba. Skąd jesteś? Potrzebna jakaś pomoc? Znam fajną, niedrogą knajpę. Chodź, zaprowadzę Cię. Jestem przewodnikiem, a żona robi biżuterię dla turystów. Gram też na bębnach i tańczę. Słuchaj, może chcesz poznać senegalską dziewczynę. Mogę Ci to załatwić. Podobają Ci się czarne laseczki? A może zapalisz trawkę? E, tam… nielegalne…. Wszyscy palą i nic się nie dzieje. Tylko trzeba to robić ostrożnie i nie afiszować się. Jak chcesz to ci przyniosę.

No człowiek – orkiestra normalnie….Przewodnik, muzyk, tancerz, diler i sutener w jednym… Ma gościu rozmach…

– A najbardziej to chciałbym wyjechać do Szwajcarii albo Kanady i poślubić białą kobietę. I co z tego, że mam żonę? Zostawię ją… Wielu naszych chłopaków tak robi i dobrze na tym wychodzą.

-No nie wątpię – myślę sobie.

-Kopsnij no szluga, jeśli to nie problem….A może postawisz browarka? Tak, jestem muzułmaninem, ale jeden browarek to przecież nic, Allah się nie obrazi….

Niezły gigant… Mam z niego ubaw…

Odprowadza mnie na taksówkę, wyciąga jakieś drobne „za fatygę” i żegna się wylewnie jak z najlepszym przyjacielem. Kolejny dzień z przygodami dobiegł do szczęśliwego końca.

Źle przespana noc. Do godziny 2 nad ranem koza w sąsiedniej zagrodzie robiła głośne meee, Meeeeee, MEEEEEEE! Oto uroki nocowania w agroturystyce…..

Ale potem było już lepiej. Dużo lepiej. Szeroka ulica prowadząca do dworca autobusowego zamieniła się w lokalny bazar z płodami rolnymi, a nawet koszami wielkich, żywych krabów. Kolorowo ubrane przekupki były tak miłe, że pozwoliły robić zdjęcia, ale nic nie wyszło z sesji, bo właśnie podjechał autobus w kierunku dworca.

Przebijam się przez kordon taksiarzy i naciągaczy. Krążę między autobusami, busikami i rozgraconymi osobówkami. Łyk czegoś zimnego dobrze zrobi.

-Cześć, ziom! Skąd przybywasz? Sam tak jeździsz po naszym pięknym Senegalu? O, super! Poratuj butelką zimnej wody biednego artystę….

Czuję, że szykuje się jakaś śmieszna akcja, więc inwestuję równowartość pół dolara w zaspokojenie pragnienia u sympatycznego rastamana.

-Przyjacielu, wielkie dzięki za wodę! To jest twój szczęśliwy dzień! Właśnie poznałeś króla senegalskich bębniarzy, Fufu Szalonego! Przyjechałem do tego miasta po skórę do nowego tam tamu! Patrz, jaka wypasiona!

Pokazuje mi rulon koziej skóry. Cały czas wybucha śmiechem, szczerzy białe jak śnieg zęby i komicznie przewraca oczami. Co za odjechany koleś!

– Spójrz na moje ręce! Widzisz te odciski? To od walenia w bęben! Zobacz, to moja kapela.

 

 

Wyciąga plik wypłowiałych zdjęć z jakiegoś koncertu.

– Fufu, mogę ci zrobić fotkę?

– Ale oczywiście! Przecież jestem artystą! Niebawem zdjęcia Fufu Szalonego obiegną cały świat! Dokąd się wybierasz braciszku? Do Cap Skiring? Ej, panie szofer! Za ile zabierzesz mojego przyjaciela z Polski do Cap? Coooo, cztery tysiące??? Człowieku, daj spokój, pieniądze to nie wszystko w życiu! Zobacz, chłopak przyjechał sam z drugiego końca świata, a ty chcesz z niego zedrzeć? Tak nie można! Zejdź no z ceny, man! No i co, że ma duży plecak??? Ale za to lekki! Patrz! Fufu Szalony podnosi go jedną ręką! Opuść trochę! Zrób to dla Fufu Szalonego i jego przyjaciela z Polski! Bądź człowiekiem!

W końcu tak zagadał kierowcę, że ten zgodził się pojechać za pół ceny i nie doliczył za bagaż…..Ech, ten Fufu Szalony….! Butelka wody, którą mu kupiłem zwróciła się kilkakrotnie.

– Brother, to jest numer telefonu Fufu Szalonego! Dzwoń o każdej porze i przyjedź jak ci się znudzi w Cap Skirring! Król zagra dla ciebie na nowym bębnie! Szczęśliwej podróży, braciszku!

Po Senegalu jeżdżą stare Peugeoty tzw. siedmiomiejscówki, czyli sept place. Jedno miejsce obok kierowcy, trzy na tylnej kanapie i trzy na materacu w bagażniku.

 

 

Oczywiście mi przypada miejscówka w bagażniku. Po drodze zatrzymuje nas policja. Zaspani funkcjonariusze w szarych bojówkach i tenisówkach lub klapkach leniwie wyłażą z budki, pytają kierowcę czy wszystko OK i każą jechać dalej.

 

CAP SKIRRING.

 

Po godzinie jestem już w Cap Skirring, najsłynniejszym senegalskim kurorcie przy granicy z Gwineą Bissau.

Baterie trochę wysiadły więc wzmacniam się kawką u ulicznego sprzedawcy. Słońce pali niemiłosiernie. Wchodzę do cienia rzucanego przez sklep z butami. Szukam w necie jakiegoś taniego noclegu. Pytam sprzedawcę, gdzie jest agroturystyka Oberża Raj.

– Man, moja żona tam pracuje! Synku, podwieź pana do mamy do pracy! I pilnuj, żeby z niego nie zdarli! I niech mama znajdzie mu ładny pokój! Mesje, pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem Mojżesz, a to mój syn Mojżesz Junior.

Po chwili Mojżesz Junior dowozi mnie do Raju. Najtańsze pokoje oferują raczej spartańskie warunki, ale za to po zejściu z kilku stopni jest się na najsłynniejszej senegalskiej plaży.

 

 

Krótki spacerek wśród szumu fal i knajpek z dachami z trzciny. Na jednej z nich powiewa polska flaga.

Plaża ma chyba że 200 m szerokości! I jestem tu sam! SAM! Żadnych innych turystów! Prawdziwy RAJ!

 

 

Pora obiadowa. Mam ochotę na ryż z tym piekącym sosem. Knajpa znajduje się przy tej samej ulicy, co mój nocleg. Kelner z dredami:

– Mesje, wu le wu… – coś tam , coś tam.

– Nie znam francuskiego.

Woła jakiegoś koleżkę. To Thierry z Kamerunu, podróżujący po całej Afryce i żyjący z prac dorywczych w turystyce i gastronomii. Przemiły i inteligentny gość.

– Słuchaj, ryż będzie dopiero za 15 min, zaczekasz?

– Jasne, nie mam ciśnienia, jestem na wakacjach.

Z 15 minut robią się 2 godziny, ale byłem na to przygotowany. Czas płynął szybko, bo Kameruńczyk ciekawie opowiadał o różnych miejscach w Afryce.

Natomiast rastamani w kuchni łazili jak muchy w smole, bujali się w rytmach reggae i uśmiechali się bez przerwy. Zgadnijcie dlaczego…. 🙂

Kameruńczyk opowiada o prowincji, w której właśnie się znajdujemy. Niedawno był tu konflikt, ale teraz jest spokój. Po podpisaniu umów pokojowych wielu żołnierzy i policjantów straciło robotę. Ale jakoś dali radę. Zapuścili dredy i brody, nauczyli się grać na bębnach dla turystów, a ci wyżsi stopniem, z układami i forsą, kupili grunty i pobudowali gospodarstwa agroturystyczne, jak to w którym mieszkam, i restauracje….

-Cała ta dzielnica należy do byłych wojskowych!

****************

– Man, wolisz zjeść sam tu, czy zejdziesz z nami do stołu na plaży?

– Pewnie, że jemy na plaży!

Potem powiedział, że bardzo mu przypadła do gustu ta decyzja. Mało który turysta z Europy odważy się zjeść z jednej miski z Czarnymi. Tak zaskarbiłem sobie sympatię personelu baru. Obsada międzynarodowa. Obywatele Mali, Gwinei, Kongo, Nigerii, Liberii, Wybrzeża Kości Słoniowej itd. A ryż z rybą na ostro- POEZJA!

Jeden z dredziarzy wspina się na palmę, maczetą ścina kilka kokosów i częstuje sokiem i pysznym białym miąższem…..Orgia kulinarna, uwierzcie!

 

 

Szybka kąpiel w oceanie przed zachodem słońca i powrót do Raju, bo komary zaczynają rypać po nogach.

Nazajutrz zajrzałem do mieszkającego po sąsiedzku Kameruńczyka Thierry’ego, podróżującego od lat po Afryce. Bez wahania zgodził się wspólną wycieczkę po okolicznych wioskach.

Zaprosiłem go z kilku powodów: dobrze mieć za towarzysza i tłumacza kogoś tutejszego, kto zna ceny i lokalne klimaty oraz miejscowy język. I wygląda jak lokals.

Negocjował ceny taksówek, zakupów, napojów, więc nawet jeśli to ja płaciłem za nas obu, to wyszło znacznie taniej niż gdybym podróżował sam. I jest świetnym partnerem do rozmowy. Opowiadał mi o afrykańskich czarach i wierzeniach, o tym, którzy prezydenci krajów Czarnego Lądu zostali zastrzeleni, a którzy poćwiartowani, itd. Kopalnia wiedzy o Afryce!

Łapiemy taksówkę, białego Renault, pamiętającego pewnie czasy generała De Gaulle’a. Mimo, że automobil leciwy to lśni czystością.

Dojeżdżamy do wioski słynnej z tego, że zamieszkują ją wyznawcy pradawnych wierzeń afrykańskich. W centrum wznosi się kilkusetletnie, olbrzymie święte drzewo, obiekt kultu okolicznych mieszkańców.

 

 

Thierry prowadzi mnie piaszczystymi, krętymi ścieżkami osady, wśród biednych chatek i zagród. Mieszkańcy są bardzo przyjaźnie nastawieni, nikt nie próbuje mnie naciągnąć, chętnie pozują do zdjęć. Spotykamy trzech malców, którzy częstują orzeszkami i dołączają do nas. Mój przewodnik pyta czy chodzą do szkoły.

 

 

– Noooo… chodzimy… Ale nie ma tam nic interesującego, więc często opuszczamy i bawimy się na plaży i zrywamy orzeszki.

Dochodzimy do pięknej, szerokiej, pustej plaży. Jacyś francuscy turyści latają na paralotniach. Kilka kobiet w tradycyjnych, kolorowych strojach czyści ryby, kryjąc się w cieniu kolorowych łodzi. To, co pozostaje po czyszczeniu jest błyskawicznie zjadane przez spore stado sępów. Oglądamy szkielety delfinów i płaszczek, suszące się na piasku.

 

 

Zostawiamy graty w nadmorskiej knajpie i kąpiemy się w oceanie. Sama przyjemność!

Kameruńczyk opowiada mi historię, która zdarzyła się kilka lat temu w pobliskiej Gwinei Bissau.

Pewnego dnia u afrykańskiego wybrzeża doszło do katastrofy wenezuelskiego statku. Co ciekawe, załoga nie czekała na przybycie ekip ratunkowych, lecz salwowała się ucieczką. Po jakimś czasie morze zaczęło wyrzucać na brzeg dziwne pakunki z białym proszkiem. Rybacy dziwowali się co to może być.

– To dary z Ameryki! Wygląda na sól!

I zaczęli posypywać posiłki proszkiem zza Wielkiej Wody. Ten dzień zmienił ich życie. Przestali odczuwać głód i pragnienie. Nie wypływali na łowy, więcej czasu spędzali na długich rozmowach, ich życie stało się kolorowe i beztroskie. Do tego stopnia, że jeden z rybaków, który szczególnie obficie „solił” swój chleb powszedni poczuł, że musi zrealizować swoje marzenie. Chce wreszcie zobaczyć Dakar. Spakował więc tobołek, podparł się kijem i wyruszył w pieszą podróż do stolicy Senegalu, odległej o setki kilometrów.

Kokaina dała mu siły tylko na 30 km. Ocknął się na senegalskim wybrzeżu bez koncepcji i sił na kontynuowanie podróży. Kroniki milczą, w jaki sposób wrócił do swojej osady.

Rybacy postanowili sprawdzić inne zastosowanie białego proszku. Użyli go do prania odzieży, ale to też nie było to. W końcu ktoś stwierdził, że to wapno i dzielni rybacy pobielili swoje domostwa zamorskim specyfikiem, tak że wyglądały jak nowe. Dumnie prezentowali turystom odnowione chatki.

Jednak młodsze pokolenie połapało się, że to narkotyki i zaczęli sprzedawać biały proszek za niebotyczną – dla nich – cenę, czyli 15 euro za….. Uwaga…. KILOGRAM. Czyli za 0,00000001 % rzeczywistej wartości czarnorynkowej. Gdyby wiedzieli…..:-D

Przez te kilka dni biedna rybacka wioska stała się mimowolnym światowym centrum dystrybucji najtańszej kokainy.

A wenezuelscy dilerzy mogli tylko zaciskać zęby ze złości. Takie życie, raz na wozie, raz pod wozem…..

Do wioski wpadł Interpol. Zaczęli przesłuchiwać rybaków.

-Gdzie ta kokaina? Oddajcie ją!

-A tu jest, panie oficerze…Na elewacji mojej chałupy…..

Chciałbym zobaczyć miny supergliniarzy!

Wracamy z Kameruńczykiem do Cap Skirring. Robimy zakupy, wypijamy po drinku i obserwujemy konwój z pobliskiego lotniska. Najpierw jadą ciężarówki z wojskiem uzbrojonym po zęby. Karabiny, taśmy z amunicją, marsowe miny czarnych wojowników, kevlarowe hełmy i kamizelki. Potem terenówki z ciemnymi szybami.

-W którejś z nich jedzie jakaś gruba ryba, minister lub gubernator. Czyli największy gangster w tej okolicy – informuje mnie Thierry.

Konwój zatrzymuje się przed najlepszym hotelem w mieście. Wojsko blokuje ulicę. Thierry mówi:

-He, he, pewnie pan minister zrobił sobie przerwę w podróży i obściskuje jakąś małolatę w pokoju.

 

YA, MAN!!! BAWIMY SIĘ!

 

Zapada decyzja o wyjściu do klubu. W Bambusowym Domu, jednym z wielu kolorowych lokali muzycznych w tej okolicy zostaję przedstawiony wokalistce i muzykom.

Początkowo lokal jest pusty, muzycy grają smętnie, ale już po godzinie rytmy stają się szybsze, a lokal wypełnia się do ostatniego miejsca. Przyjaźnie zawierają się same. Szerokie uśmiechy, metrowe dredy, pulsujące kolorowe światła, bicie tam- tamów, barwne stroje.

Senegalscy młodzieńcy proszą do tańca francuskie turystki, które śmieją się jak gimnazjalistki, ale widać, że im się podoba. Francuscy emeryci zapraszają na parkiet i drinka lokalne, wydekoltowane dziewczyny w miniówkach i po chwili cała sala buja się w afrykańskich rytmach pieśni o umiłowanej mamie, wolnej Afryce, pięknie senegalskich plaż, miłości i pokoju. Czyli reggae w całej okazałości.

Nikt nikogo nie potrąca, wszyscy pokojowo nastawieni, każdy zagaduje do każdego.

Do zabawy dołączają kelnerki i taksówkarze z pobliskiego postoju, ale tylko na chwilę, bo wzywają ich klienci. Ze sceny dolatuje co chwilę: YA MAN! ONE LOVE ! MAMA AFRICA ! PEACE! GANJA!

 

 

Zresztą popatrzcie i posłuchajcie sami:

 

 

Senegalczycy pytają jak wysoko w rankingach stoją polskie zespoły reggae i jak wygląda życie rastamana w Polsce. Odpowiadam dyplomatycznie, że życie rastamana wszędzie wygląda dobrze. Pokazuję im zdjęcia polskich zespołów reggae. Podziwom nie ma końca.

-Ya, man! Patrz, man, nasi polscy bracia! Man, oni wyglądają jak my, tylko biali. Ale dredy też mają fajne! Który z nich jest najlepszy, man?

Pytają jakie mam plany na kolejny dzień.

– Jadę do kumpla do Kafountine. Poznałem niedawno jednego ziomka stamtąd i zaprosił mnie na koncert.

– Jak się nazywa?

– Fufu.

-Coooo, Fufu?!?!? TEN Fufu? Sam król Fufu cię zaprosił?? Ya, man! Masz szczęście, man!

Thierry’ ego załapało i poszedł połazić po mieście. Wracam na kemping taksówką.

Rano rzucam ostatnie spojrzenie na plażę w Cap Skirring, żegnam Thierry’ ego, wymieniam walutę w spożywczaku, jadę siedmiomiejscówką do Ziguinchor, gdzie mam przesiadkę do Kafountine. Na dachu jedzie mój plecak, kilka walizek i chyba największy telewizor jaki wyprodukowano.

Na skrzyżowaniach przekupki próbują nam wcisnąć wodę w mrożonych woreczkach, mandarynki lub koraliki. Kilka razy zatrzymuje nas policja lub wojsko w czarno- zielonych panterkach. Młodzi sołdaci mają mega poważne miny. Szkoda, że nie możecie zobaczyć ich wozów opancerzonych rodem z Mad Maxa. Nie wolno robić zdjęć. Na mój paszport nawet nie patrzą, a na inne też nieszczególnie.

 

VOYAGEUR ETRANGER NA DWORZE KRÓLA FUFU.

 

Dojeżdżam do Kafountine. Pierwsze wrażenie takie sobie. Budynek dworca to brudny, obskurny barak, płyta dworca wygląda jak taka trochę większa piaskownica z toną śmieci i stadem wychudzonych kóz.

– Ya, man! Witamy w Kafountine!

Mówię, że szukam Fufu. Znają go?

– Man, kto nie zna króla Fufu! Najlepszy bębniarz w tej części świata! Jean-Pierre, zawieź kolegę do pałacu króla Fufu Szalonego!

Pałac okazał się rozpadającym barakiem. Na jego piaszczystym dziedzińcu bawiło się kilkoro dzieci. Okazało się, że to następcy tronu- dziatwa króla Fufu.

Król wita mnie na progu. Jego korona to wielki szary wełniany beret wyszywany w kolorowe kwiatki.

 

 

Władca dumnie prezentuje liczne potomstwo i zapala skręta.

-Rozbijaj namiot, man!

-Nie mam, planuję spać w domku kempingowym.

 

 

-Dobra, pokażę Ci gdzie to. Dawaj ten plecak, man. Widzę, że ciężki.

Nie wiem, czy istniał kiedykolwiek król, który pomógł komuś nieść plecak. Widzę, że Fufu Szalony czynem wdraża w życie zasadę egalitaryzmu 😉

– Jutro zabiorę cię na wyspę, gdzie rośnie pewna bardzo ciekawa roślina. Widzimy się wieczorem na koncercie w klubie Baobab, man!

 

 

Pora, żeby trochę się ogarnąć, opróżnić miskę ryżu, a potem założyć jedną z dwóch afrykańskich koszul, które wczoraj kupiłem i zaczynamy zabawę!

 

 

Wysiadły mi baterie w zegarku. Pomyślałem, że w ten sposób Afryka dała do zrozumienia, że tu nie patrzy się na zegarek.

Pytałem przed chwilą recepcjonistę o hasło do Wi Fi.

-Nie ma. Bo jak założyliśmy internet, to ludzie przestali przyjeżdżać.

Robi się coraz ciekawiej…

***

Do Baobabu ruszyłem już po zmroku. Dobrze, że Fufu wyszedł mi na spotkanie, bo w całej wiosce są może ze 3 latarnie uliczne i trudno gdziekolwiek trafić.

Przywitał mnie tradycyjnym wybuchem śmiechu. Tak tu się witają. Niektórzy podczas powitania dodają, że są z plemienia takiego a takiego. Te plemiona to Wolof, Yola, Mandinka i ze sto innych.

– Man, oto dotarliśmy do Baobabu. To mój kolega pikczer man (co oznacza fotografa). A ten man przyjechał do nas z Polski. Wojażer etranżer polonez. Ya, man! Tam też słuchają reggae!

-Rispekt, brader!

Pytają o wrażenia z pobytu w Senegalu. Szczerze odpowiadam, że to piękny kraj pełen miłych, wesołych ludzi i dobrej muzyki. Puchną z dumy. No i oczywiście zaczynają się uściski dłoni, przybijanie żółwików, zewsząd słyszę… Tak, nie mylicie się:

– Ya, man! Rispekt, maj brader!

Bardzo mili i uprzejmi ludzie. Wszędzie pardon, mersi, silwuple. Gdy wychodzę na chwilę zakrywają moją szklankę papierkiem dla ochrony przed kurzem i insektami, stawiają popielniczkę blisko mnie, żebym nie musiał sięgać przez cały stół itd. Fajne te popielniczki. Albo pięknie rzeźbione w drewnie miseczki, albo wielkie muszle z oceanu.

Interesująco się tu ubierają. Np. dres, lakierki z czubkami i czapka leninówka. Albo: krótkie spodenki, tenisówki, marynara na gołą klatę, apaszka i jakiś kolorowy kapelutek. Lub: kurtka ortalionowa, wełniana czapka, szalik jakiegoś klubu sportowego i… białe kalosze.

Mają fantazję, a ja niezły ubaw! I obowiązkowo ciemne okulary w papuzich oprawkach. Wszechobecne są wielkie, kolorowe, wełniane berety z daszkiem, kryjące wielki kok z dredów.

Akurat dziś w Baobabie nie było koncertu na żywo, więc poprzestaliśmy na kilku piwkach i słuchaniu reggae z głośnika. Fufu znał wszystkie teksty piosenek.

– Man, rasta to nie ganja, ani dredy! Od palenia trawy nie zostaje się rastamanem! Ani od zapuszczonych dredów. To musi płynąć z głębi duszy. Trzeba to czuć w sercu. Ja to czuję, to mój styl życia! Jestem artystą! Gram na perkusji, tam tamach, gitarze, trąbkach, grzechotkach, flecie, instrumentach tradycyjnych i śpiewam. Rozumiesz, man?

Impreza dobiega końca. Fufu woła mototaksówki:

– Hej, moto man!

Po chwili tniemy dwoma motocyklami przez nieoświetlone ulice afrykańskiego Kingston. Zakopujemy się w piasku chyba ze 3 razy. Wyasfaltowana jest tylko jedną droga.

Umawiamy się na jutro.

 

ABENE –  WIOSKA ARTYSTÓW.

 

Nazajutrz o poranku król Fufu Szalony przyjechał motocyklem przed moją chatkę.

– Spałeś dobrze, man?

Fufu kupuje paliwo i jazda. Po kilometrze zatrzymuje nas drogówka.

-Jakie dokumenty, jaki kask, POLICE – MAN? Widziałeś kiedyś kaski dla rastamanów? Proszę, to jest moje prawo jazdy! Dyplom ukończenia szkoły muzycznej! To coś znaczy! Jestem artystą! Po co artyście prawo jazdy?

Policjant pozostaje nieugięty. Krzyczy, że przez takich „artystów” jest najwięcej wypadków. Negocjujemy wysokość mandatu, który Fufu płaci w głębi bambusowego posterunku. 4 euro.

Jesteśmy w Abene, wiosce artystów. Każdy tu gra na kilku instrumentach, maluje, rzeźbi, szyje, układa piosenki itd. Wszędzie kolorowe kramy z lokalną twórczością.

 

 

Torby, berety, maski, bębny, kolorowe obrazki, chusty ……Przybycie Fufu wywołało poruszenie wśród artystów.

– Fufu, dawno cię nie było! Wpadnij na rybkę z grilla! Zajrzyj na kielicha! Pokażę ci nowe obrazy!

 

 

Trąbią motorki, dzwonią rowerowe dzwonki. Każdy wita się z Fufu, pyta o plany artystyczne. Oprowadza mnie po barach swoich kumpli, sklepach z pamiątkami i warsztatach artystycznych, ale czuję, że nie wiąże się to ze zmuszeniem do zakupów.

 

 

Po prostu odwiedzamy jego kolegów. Pytają czy ma miejsce w zespole.

– A ty, man? Na czym grasz?

– Nie gram – odpowiadam.

– Malujesz, robisz bębny, tańczysz, szyjesz koszule, rzeźbisz?

-Nie jestem artystą, ale lubię sztukę. A szczególnie waszą, braders.

– Ya, man! Witamy w wiosce artystów! Myśleliśmy, że jesteś tym DJ-ejem z Holandii, który ma przyjechać.

Kierujemy się na plażę. Rybacy naprawiają sieci pod daszkami z trzciny, malują łodzie, kobiety czyszczą ryby.

 

 

Fufu śpiewa swoją pieśń.

-Jedna krew! Gambia, Senegal, Gwinea, Kongo!

Jedna krew!

Sąsiad i sąsiadka.

Jedna krew!

Dakar – Abene!

Jedna krew!

Europa, Afryka, Ameryka!

Jedna krew!

Północ, południe, zachód i wschód!

Jedna krew!

Gdy poparzy nas meduza cierpimy tak samo.

Jedna krew!

Mamy dwie ręce i dwie nogi!

Jedna krew!

 

 

Wchodzimy w kolejną alejkę z kramami. W asortymencie fajki i popielniczki. Podjeżdżamy w niesamowite miejsce. Kilka prastarych drzew zrośniętych w jedno! Nieśmiała wieśniaczka podchodzi do Fufu i coś mu szepcze.

– Ta pani pyta czy damy trochę drobnych na cukierki dla dzieciaków.

– Oczywiście że damy, Fufu.

Kobieta i jej dzieci bardzo dziękują, widać że są skrępowani.

– Zrób im zdjęcie, będą wdzięczni.

I rzeczywiście, dzieciaki miały kupę radochy, strojąc miny i wygibasy przed obiektywem.

 

 

Siadamy na coś zimnego. Jakiś czternastolatek z bębenkiem prosi Fufu o audiencję. Przyjechał stopem na koncert, nic nie jadł od dwóch dni. Kupujemy młodemu miskę ryżu i napój. Młodzi bębniarze pozdrawiają Fufu.

-Man, będziemy kiedyś grać jak Ty!

Przedstawia mi swoich kolegów.

– Ten man wrócił właśnie z Francji. Deportowali go. Tamten biały man jest z Holandii, ma tu dom. A na tamtego mówimy Sandałek, bo kiedyś po pijaku złamał nogę i chcieli mu amputować stopę. Nie zgodził się, ale od tej pory trochę krzywo chodzi.

Powitanie z kolejnym kolegą prowadzącym bar. Fufu zagaduje turystów.

– Dzień dobry, państwo z daleka? Jestem artystą, gram dziś koncert. Zapraszam państwa. Życzę smacznego.

 

Pieśń Fufu:

 

– Jestem Fufu z Senegalu! Kocham muzykę, żonę i dzieci.

Pojadę do Europy i dam koncerty jak Bob Marley!

W ambasadzie pokażę dyplom szkoły muzycznej i dostanę wizę!

Znam angielski: Taxi, sir?

Znam hiszpański: corrida, Real Madryt!

Znam niemiecki: Guten Tag, witamy uchodźców!

Znam francuski: bonżur mesje! bonżur madam!

Fufu może mieszkać wszędzie! Cały świat należy do Fufu!

Daję mu kilka zabawek dla dzieciaków, które przywiozłem z Polski.

– Man, ten kolorowy zegarek jest super. Biorę go!

I zakłada na rękę plastikowy zegarek dla przedszkolaków.

-Oj, Fufu….Wariacie, kiedy ty zmądrzejesz? Dobry z ciebie chłop, ale jedź do Europy i zarób trochę kasy… – śmieje się królewska małżonka.

Król odwozi mnie na kemping. Pijemy kawę na tarasie.

– O, fajki ci się skończyły! Man, zostawiam całą paczkę. Don`t worry! Dzisiaj dam taki koncert, że zobaczysz! Gram dla muzyki, nie dla forsy czy lasek. Jestem prawdziwym artystą! Mój dziadek i ojciec też byli. Uczę córkę tańczyć, a syna nauczę grać! Moją kobita szyje i robi naszyjniki! Tu wszyscy jesteśmy artystami.

Wiesz dlaczego mówią na mnie Szalony? Bo walę w bęben nawet gdy moje dłonie krwawią! Do samego końca! Ludzie często przyjeżdżają, żeby to zobaczyć! Jakoś dziwnie smakuje ta twoja woda, man. To z jakimś lekarstwem? Gazowana, powiadasz. Nigdy takiej nie piłem. Przyjadę później, tylko przebiorę się w garderobę sceniczną. Przywiozę bęben. Ten nowy! Do zobaczenia wieczorem!

Kilka godzin później przyjeżdża. Najpierw jedziemy do jego domu po bęben. Nora dwa na dwa metry, gdzie przy świeczce siedzi żona i dzieciaki.

Jedyne sprzęty to materac i plastikowe krzesełko. Tłumaczy słowa żony, która w imieniu dzieciaków dziękuje za zabawki. Nigdy nie widziały takich ładnych.

 

KRÓL DAJE KONCERT.

 

Później kolacja u Antka Hiszpana i zasuwamy na koncert do pobliskiego Abene, wioski artystów, w której spędziliśmy przedpołudnie. Łapiemy gumę. Mimo późnej pory i dnia ustawowo wolnego od pracy znajdujemy wulkanizatora. Kupujemy nową dętkę.

Dojeżdżamy do klubu. Fani odbierają ode mnie bęben i stawiają go na scenie. Ale instrument zaczeka na Fufu. Tylko Maestro może na nim grać. Najpierw jakaś orkiestra młodzieżowa, potem kolejni muzykanci. Fufu prosi wokalistów, żeby zadedykowali mi piosenkę.

– Ya man! Dedykujemy ten kawałek specjalnemu gościowi naszego mistrza. Martin, foooooor yooooouuuuuuuuu!

I cała sala tańczy i śpiewa. Co chwilę na parkiet wbiega jakiś opętany tancerz i gibie się jak podłączony pod 230V. Widzowie na to:

-YA , CRAZY MAN!

A teraz zapalniczki w górę dla Boba Marleya! I unosimy w górę ogniki.

– Fire, fire, fire!- krzyczą mani za barem i przy stolikach.

Ale oni wszechstronni! Gitarzyści siadają za bębnami, perkusiści zmieniają tancerzy, a barmani wokalistów. Doczepił się jakiś man.

-Chcesz kokainę?

Odchodzę na drugą stronę sali. Typ zaczyna mnie wkurzać. Siada ludziom na stoły, zaczepia dziewczyny, pcha się przed obiektywy, szarpie jakiegoś innego mana. Wkurzający man. Jedyny taki na tej imprezie. W końcu go wyprowadzają. W połowie koncertu muzycy przerywają.

– Braders and Sistas! Właśnie dostaliśmy wiadomość z sąsiedniej, bratniej wioski, że przed chwilą dotarł tam bardzo ważny man z bębnem! Wkrótce pojawi się u nas. Wszyscy na niego czekamy. Powstańcie i zaklaszczcie w ręce! Niech ten man usłyszy, że go uwielbiamy.

-O, kumpel jedzie, niezły muzyk z niego – informuje mnie Fufu.

Zaśpiewali o moście na rzece Casamance. Ten most połączył ludzi z obu stron rzeki. Poznali się i polubili.

-Pipol, nie budujcie zasieków! Budujcie mosty! Izraelu i Palestyno! Połączcie się!

Kolejną piosenkę zadedykowali bezdomnym dzieciom, sierotom bez szans. Poprosili, by zebrani nigdy nie odmawiali drobnych takim malcom.

Wreszcie na scenie pojawia się gwiazda wieczoru. Fufu bierze mikrofon, wita zebranych, informuje na czym zagra i o czym zaśpiewa. Publika szaleje! Pierwszą pieśń dedykuje manowi z Polski.

-Przywitajcie go brawami, braders and sistas!

Na stołach Fanta, piwo i wino w kartonach. Fufu zajmuje miejsce za bębnem. Wydobywa z instrumentu niesamowite, wibrujące dźwięki. Dobry jest! Publika skanduje jego imię. Datki lądują w beretach muzyków.

Po koncercie każdy chcę się napić z Fufu. Początkujące wokalistki i tancerki, młodzi bębniarze i gitarzyści. Jak na władcę przystało Fufu ma gest. Stawia wyznawcom browarki, częstuje fajkami.

Wyszukuję wzrokiem jednego z perkusistów, którego gra szczególnie mi się spodobała.

– Świetnie bębnisz, man – chwalę jego kunszt.

– Dzięki, man! Jutro też gramy, zajrzyj!

 

MURZYN PO TRAWIE JEŹDZI NA JAWIE.

 

Robi się późno. Daję znak do odwrotu. Ale zanim Fufu pożegnał wszystkie siostry i braci upłynęła dobra godzina. Zakładam na plecy bęben Króla i wracamy. Fufu głodnieje. Zatrzymujemy się przy przydrożnej garkuchni. Kroją bagietkę wzdłuż, napełniają mięsem z grilla i cebulą z pomidorami. Niebo w gębie!!!!! I to o 2 nad ranem!

Motocykl gaśnie co rusz. Fufu coś dokręci, coś odkręci i zasuwamy przez senegalską noc. Wywracamy się na piasek, ale tylko raz i to przy małej prędkości, więc nic się nie dzieje i wstajemy ze śmiechem. Żegnamy się przed bramą kempingu.

Rano Fufu odwiezie mnie na autobus do Gambii,  najmniejszego państwa Afryki.

 

 

Oj, długo nie zapomnę tej imprezy! Oto jej fragment:

 

 

CAN YOU FEEL THE RIDDIM?

 

Broders and sistas! Kładąc się spać słyszałem jeszcze w głowie walenie w afrykańskie tam tamy, grzechotki i gitary. Potem miałem sny kolorowe jak berety rastamanów i sukienki afrykańskich tancerek. Obudził mnie telefon z królewskiego dworu.

-Fufu, bądź za godzinę, muszę się trochę pozbierać, łeb mi pęka po wczorajszym…. – mamroczę w słuchawkę.

– No problem, man – śmieje się artysta.

Podarował mi śliczny własnej roboty bębenek do zawieszania na szyi i wełnianą torebkę w barwach Senegalu. Też jego wykonania. Utalentowany man!

– W sam raz na twój tablet, man!

Na nocnej imprezie przepuściłem ostatnie franki. Porzekadło mówi, że tylko pierwsza butelka jest droga i miałem okazję przekonać się o tym, ale nie żałuję. Idziemy do monopolki wymienić trochę forsy.

Poznaję twarze uczestników nocnego koncertu. Wczorajsi artyści to dziś sklepikarze albo taksówkarze, a piękne tancerki i utalentowane wokalistki sprzedają ryż lub idą do biura w europejskich ciuchach. Wszyscy przybijają piątki i życzą udanej podróży do Gambii.

Fufu pakuje mnie do busika w stronę gambijskiej granicy i żegnamy się jak broders.

 

PŁACISZ CZY WRACASZ? – czyli „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi”

 

Po godzinie jestem na granicy w Seleti. Senegalczycy nie wnikają, pytają jak się podobało i zapraszają ponownie. Piechotką dochodzę do gambijskiego posterunku. Skąd, dokąd, na jak długo, cel pobytu itd.

 

Wiza kosztuje 70 euro. Płacisz w naszej walucie?

 

Stop! Gambia zniosła wizy dla Polaków. Przed wyjazdem upewniłem się, że nie obowiązują żadne opłaty graniczne – zarówno na przejściach lądowych jak i na lotniskach.

Jeśli chcą kasę, to znaczy, że to lewizna.

-Panowie, dysponuję informacją z polskiego MSZ, że nie mam obowiązku wizowego.

– Tak?? Ale polski MSZ jest daleko, a tu jesteśmy MY!

Czyli coś jak tekst z „Misia” : nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?

– Dajemy pokwitowania.

Taaa, w d…. je sobie wsadźcie! – myślę rozeźlony i nie mam zamiaru płacić za coś, co jest za darmo.

– Wy, Polacy, zawsze coś kombinujecie! Płać i wjeżdżaj!

Oho, już się rozpędziłem! Nie sprzedam tanio skóry! Ta wzmianka o Polakach świadczy o tym, że nasi tu byli i nie dali się nabrać na ten prosty numer z wizą, skoro ci naciągacze ich zapamiętali.

Mam czas, może wezmę ich na przeczekanie. Ale grosza im nie dam, nawet gdybym miał nadrobić 500 km do północnej części Senegalu z pominięciem Gambii.

– Płacisz i wjeżdżasz czy wracasz do Senegalu?

– Wracam!

Kij wam w oko – myślę w duchu.

Odchodzę, staję w cieniu, kupuję picie i zastanawiam się co robić. Nie dam im kasy, choćbym miał tu skisnąć. W imię zasad!

A może by tak boczkiem, między samochodami? Złapią, zastrzelą, albo wtrącą do pudła i zjedzą… Odpada…

Sytuacja rozwiązuje się sama. Pogranicznik woła mnie do budy. Najstarszy stopniem mówi:

– Przeanalizowaliśmy wnikliwie pański przypadek i postanowiliśmy nie pobierać opłaty wizowej i wpuścić pana do naszego kraju w drodze wyjątku. Ale następnym razem nie pójdzie tak łatwo. Proszę się liczyć z wysokimi opłatami.

Kłamczuch cholerny….. Żebyś zdechł, fajfusie! Ale grunt, że wyszło na moje.

Dwóch tajniaków zaprasza mnie na osobistą. Migają jakimiś legitymacjami, trzepią mi karmany, ale grzecznie. Pytają o narkotyki i leki. Wydobywam apteczkę i objaśniam, że to na przeziębienie, to na komary, a tamto na sraczkę. Porównują polskie leki z wiszącą na ścianie listą zakazanych specyfików i w związku z negatywnym wynikiem kontroli życzą udanego pobytu.

Ci ziomkowie byli OK. Pełna kultura, ale kolesie z imigrejszyn podnieśli mi ciśnienie.

 

W NAJMNIEJSZYM KRAJU AFRYKI.

 

Gambia na pierwszy rzut oka nie różni się od Senegalu. Potwierdzają to współpasażerowie busa. Jedna krew, man!

Jednak w odróżnieniu od frankofońskiego Senegalu mówi się tu po angielsku. Ufffff!

Nie obowiązują franki Zachodnioafrykańskiej Wspólnoty Monetarnej, lecz lokalna waluta DALASI, która dzieli się na 100 BUTUTU.

Kto im te nazwy powymyślał???? Pewnie Fufu Szalony.

Są też inne wtyczki, takie jak w Anglii. Na szczęście sprawdziłem tę informację przed wyjazdem i zabrałem odpowiednią przejściówkę.

Hotelik jest fajny, ma nawet basen. Wskoczę tam po śniadanku! W pokoju łazienka, klima, lodówka, śmigło i balkon z widokiem na basen. Jest też niezłe wi fi i miła obsługa.

Kupuję coś na kolację i śniadanie, wodę mineralną, lokalne mini piwka i kartę SIM. Po powrocie do hotelu okazuje się, że nie ma prądu. Pytam pokojówkę, kiedy będzie.

– Wkrótce, sir.

 

 

I wręcza mi świeczkę i pudełko zapałek. Coś mi się zdaje, że to „wkrótce” trochę potrwa. Na szczęście mam własne źródło światła i bank energii do podładowania sprzętu.

Zauważyłem, że Afrykanie mają problemy z pewnymi procesami myślowymi. Np. żeby dodać 1000 i 500 liczą pod kreskę, albo używają kalkulatora. Jeszcze gorzej jest z odejmowaniem np. podczas wydawania reszty. Zastanowienie, gryzmolenie na papierze słupków cyferek, w końcu kalkulator. I nie chodzi tu o jakieś całki czy różniczki, lecz o proste działania na okrągłych liczbach, które każdy z nas wykonuje w myśli błyskawicznie.

Często myli się im lewa i prawa strona. Inaczej pojmują odległość, niezbyt dobrze orientują się w terenie, dlatego często wolą odprowadzić niż opisać drogę. Już kilkanaście razy zauważyłem każdy z wyżej wymienionych przypadków. Za to są bardzo uzdolnieni artystycznie.

Kilka tygodni temu przez jeden z portali „gościnnościowych” nawiązałem kontakt z młodym małżeństwem z Banjul, stolicy Gambii. Ona pracuje na poczcie, on w policji, mają dwóch małych synków. Mieszkają z liczną rodziną wielopokoleniową w wynajętym domu.

 

 

Zgodzili się pokazać mi najciekawsze miejsca w Banjul. Mary odebrała mnie rano spod hotelu. Urwała się z pracy na kilka godzin. Mąż nie mógł. Służba nie drużba.

– Mama zaprasza na obiad.

Nie pójdę w gościnę z pustymi rękami. W sklepie prowadzonym przez Libańczyków kupuję trochę produktów.

Gospodyni i jej liczna rodzina wita mnie bardzo serdecznie. Pytają o zdrowie, rodziców, wrażenia z podróży, serwują herbatę, wodę, colę. Mary przedstawia dzieciaki swoje, siostry i brata. Wręczam szkrabom maskotki i zabawki z Polski. Najbardziej cieszą się – nie tylko dzieci – z małych latarek. W tym domu nie ma prądu. Czyli nie ma też lodówki, TV itd… Za to łazienka jest całkiem OK.

Oprowadzają mnie po pokojach. Ubogo, ale w miarę czysto. Kuchnia to mała komórka w podwórku, z okopconymi ścianami i paleniskiem z cegieł. Mebli prawie nie ma. Ubrania przechowują w workach foliowych lub starych walizkach.

Po chwili podają ryż z rybą i ostrym sosem. Przychodzą sąsiedzi, wujkowie i ciotki. Każde powitanie wiąże się z długim uściskiem dłoni, pytaniami o zdrowie, rodzinę bliższą i dalszą, stan cywilny, zawód itd. Wszystko wśród uśmiechów i życzliwości. Mili ludzie, serio. Nie robią tego z ciekawości albo dlatego że tak wypada, ale z czystej sympatii.

– Wiesz, my jemy tylko ryż i rybę, trochę warzyw. Na śniadanie, obiad i kolację. Na nic innego nas nie stać. Ale jak wróci tata to zrobimy mięso.

– Co z nim?

-Wyjechał pięć lat temu za pracą i słuch zaginął… Brat chce jechać, żeby go odnaleźć, ale bilety drogie….. Tylko ja i mąż mamy pracę, z której utrzymujemy całą rodzinę. Siostry bawią dzieci, a bracia imają się dorywczych zajęć.

Mary musi wracać do pracy. Rodzinka z uśmiechami pozuje do zdjęcia. Przekazują mnie Adamowi, bracholowi Mary. Sympatyczny koleś, który robi wszystko, bym czuł się dobrze. Będzie dziś moim przewodnikiem po stolicy.

Banjul to żadna metropolia. W zasadzie mieścina z budynkami rządowymi, urzędami, kilkoma kościołami i meczetami. Najbardziej znana budowla to Łuk 22 Lipca stylizowany na paryski Łuk Triumfalny. Tylko jedna osoba może przejechać pod nim samochodem. Prezydent Gambii. Inne pojazdy nie są wpuszczane.

 

 

Przemieszczamy się do nadmorskiego bazaru. Zaczepia nas bezrobotny marynarz. Zna nawet kilka słów po polsku, bo pływał z Polakami. Chce pokazać nam bazar. Jeśli uznamy, że było fajnie możemy kupić mu coś do jedzenia. Jeśli nam się nie spodoba – nie musimy.

Targowisko jest podzielone na kilka części: ryby, mięso, tekstylia, pamiątki, owoce, warzywa itd. Przekupnie zagadują i zapraszają na zakupy, ale czynią to z uśmiechem i bez nacisków. Nawet jeśli oglądamy coś czego nie kupujemy to wciąż  są mili.

Wychodzimy na brzeg morza. Na atlantyckich falach kołyszą się kolorowe pirogi. W słońcu suszą się płaszczki i hibiscus. Chcę postawić marynarzowi piwko za oprowadzenie, ale woli puszkę mleka w proszku dla dzieciaków.

Po chwili zonk! Nawala aparat fotograficzny. Obiektyw nie chcę się wysunąć. Lipa po całości. Dopiero półmetek wyprawy… Ile ciekawych zdjęć przepadnie??? Na rogu ulicy w blaszanej budce mieści się punkt fotograficzny i naprawa aparatów. Sympatyczny grubcio podejmuje się naprawy.

 

 

W oczekiwaniu na finał idziemy z Adamem na bagietkę z jajkiem na twardo. Po dłuższej chwili w rękach grubaska sprzęt odzyskuje sprawność. Kamień z serca….. Grubcio chętnie pozuje do zdjęcia.

Jedziemy busem w okolice mojego hotelu do słynnej sadzawki Kachikally z krokodylami. Kontrola drogowa

– Co tam wieziecie, dobra kobieto?- pyta funkcjonariusz.

– Orzeszki. Spróbujesz?

Odsypuje mu dwie garści orzeszków i możemy jechać dalej.

W rezerwacie krokodyli najpierw oglądamy muzeum kultury afrykańskiej. Zarąbiste maski, stroje, narzędzia rolne, chochoły, instrumenty, obrazy… Naprawdę interesujące, serio. Niektóre maski powodują, że przechodzą ciarki.

 

 

Na brzegu wygrzewa się w słońcu kilka nieruchomych, olbrzymich gadów. Robią wrażenie! Choć początkowo wyglądają na sztuczne. Jednak po krótkiej obserwacji można zauważyć że poruszają kończynami, oczami lub ogonami.

Obecnie w rezerwacie jest ich 100, najstarszy ma 73 lata. Większość z nich ma rozchylone paszcze. Przewodnik tłumaczy, że to taki krokodyli sposób na ochłodę. Bestie wskakują co chwilę do wody, pływają z oczami nad poziomem sadzawki i wracają na brzeg.

 

 

Przewodnik żartem proponuje mi kąpiel z krokodylami i zrobienie zdjęcia. Podziękowałem, ale muszę się pochwalić, że dotknąłem szorstkiego i twardego pancerza jednego z potworów.

 

 

Adam odprowadza mnie do hotelu i prosi o przesłanie zdjęć ze wspólnego zwiedzania stolicy Gambii.

Gambia, choć jest naprawdę miłym krajem, pełnym sympatycznych, pomocnych i bezinteresownych ludzi (jak Senegal) to wydaje się państwem zmilitaryzowanym na maxa. Wojsko, policja, żandarmeria na każdym kroku. Niektórzy z nich w tych ciemnych mundurach i ciemnych okularach oraz tropikalnych kapeluszach z rondami opadającymi na oczy i uszy oraz kałachami wyglądają jak bojownicy Boko Haram lub w najlepszym razie nowojorscy gangsta – raperzy. Ciekawe kto od kogo zaczerpnął inspirację. Ogrodzenia domów naszpikowane są kawałkami potłuczonego szkła lub kawałkami zaostrzonej blachy.

Pora opuszczać Gambię i wracać do Senegalu. Jadę taksówką na przystań promową, skąd popłynę na drugi brzeg rzeki Gambii, a stamtąd pokieruję się na północ, w stronę senegalskiej granicy.

Bob Marley śpiewa z głośnika o pokoju, miłości, przyjaźni, a za szybą taksówki stan oblężenia. Co chwila posterunki kontrolne. Wojsko, policja i żandarmeria zaglądają do każdego auta. Korki nieziemskie.

Pod najbardziej znaną budowla Banjul, czyli Łukiem 22 Lipca roi się od szturmowych oddziałów policji w plastikowych błyszczących hełmach. Taksówkarz wyjaśnia, że kilka dni temu doszło do zamieszek antyrządowych. Wiele osób oberwało pałą po grzbiecie i nawąchało się gazu łzawiącego. Za kraty trafił przywódca opozycji. Dziś ma się odbyć jego rozprawa i władze boją się powtórki sprzed kilku dni, stąd ta koncentracja sił.

 

RZEKA BEZ MOSTÓW.

 

Za chwilę podpłynie prom na druga stronę rzeki Gambia. Na całej jej długości nie ma mostu, a przeprawy promowe są tylko dwie. Jedna w stolicy, przy ujściu rzeki do Atlantyku, druga w głębi kraju. Rzeka jest tak szeroka u ujścia, że drugi brzeg ledwo widać na horyzoncie.

Kupuję hot doga w porcie. Do bagietki wkładają sałatę, gotowane krewetki, jakiś ciemny sos i coś, co wygląda i smakuje jak makaron, a może nawet nim jest. Całość owinięta w gazetę, albo w ulotkę z niemieckiego marketu.

Podpływa prom. Najpierw wychodzą piesi. Kolorowo ubrane kobiety, tragarze z worami i pudłami, rolnicy z kurami ściśniętymi metalową siatką. Potem wyjeżdżają wyładowane do granic możliwości ciężarówki i busy.

 

 

Rejs trwa krótko i jest bardzo przyjemny. Wiaterek znad morza łagodzi upał. W porcie łapię transport do granicy senegalskiej. Pamiętając ostatnie przeboje z pogranicznikami spodziewam się wszystkiego, ale formalności toczą się gładko i szybko. Pokonałem więc dwie przeszkody: naturalną i biurokratyczną.

 

TOUBA. MIASTO ABSTYNENTÓW.

 

Na granicy, już po stronie senegalskiej, łapię mototaksówkę do pobliskiej mieściny, tam przesiadka do miejsca docelowego tj. Touby, słynącej z największego meczetu w Senegalu.

I jeszcze z czegoś. Z całkowitej abstynencji. Najświętsze miasto. Nie wolno tu palić. W całym mieście!

Informują mnie o tym przechodnie, gdy odpalam papierosa po wyjściu z dworca. O piwko nawet nie pytam… Wszędzie pełno małych, zabiedzonych dzieciaków, zbierających drobne do puszek i kubków.

W Dakarze poznałem jednego ziomka, który stąd pochodzi. Rodzina jego brata ma mnie dziś przenocować, bo w całym mieście nie ma ani jednego hotelu, a przynajmniej nic o tym nie wiem.

Wydzwaniam brata. Wyjeżdża po mnie z kuzynem. Dostaję sypialnię małżeńską z ładnymi starymi meblami, łazienką i klimą. Piknie 🙂 Wracamy do miasta z chłopakami.

Meczet imponująco wygląda o zachodzie słońca. Pstrykam kilka zdjęć. Rano powtórzę sesję przy innym oświetleniu, a potem pojadę do nadmorskiego, postkolonialnego St. Louis, podobno najmilszego miasta w Senegalu. Skoro wszystkie dotychczasowe miejsca były miłe i bardzo miłe to St. Louis musi być supermiłe!

Bardzo fajni ci moi gospodarze. Jak przystało na tę część świata wielopokoleniowa rodzina ze stadem dzieciarni. Dobrze sytuowani, mają służbę. Kilka dziewczynek od rana szoruje podłogi i zamiata obejście.

Zaproponowali mi wieczorem kolację, ale nie skorzystałem, bo marzyłem jedynie o prysznicu i zaśnięciu w ich komfortowej sypialni. Ustawiam klimę na neutralne 21 st. C i lulu. Przed snem próbuję złapać jakąś fajną stację radiową, ale słychać tylko zawodzenie muezzinów na wszystkich kanałach.

Z szacunku dla gospodarzy rezygnuję z wieczornego i porannego papierosa. Jakoś wytrzymam.

Rano gospodyni czeka już ze śniadankiem. Pokazuje mi zdjęcia męża, który pracuje w USA. Kiedyś wybrali się tam całą rodziną. Chwali się fotką rodzinną z Nowego Jorku. Fotka jak fotka, ale śmiesznie wyglądają w tradycyjnych senegalskich kolorowych sukniach i czapeczkach na tle drapaczy chmur.

Pakuję się, dziękuję uprzejmie całej rodzinie i napieram w stronę meczetu na poranną sesję. Meczet stoi jak stał poprzedniego dnia, ale  trafiam na ciekawostkę w postaci porannego sprzątania. Setki kobiet w granatowych sukniach starannie myje dziedziniec i całą resztę.

 

 

Po krótkiej przejażdżce taksówką na dworzec wsiadam do zardzewiałej puszki na czterech łysych oponach.

 

 

Mijają dwie godziny w skwarze, zanim wehikuł wypełni się do ostatniego miejsca. Ciągle ktoś chce mi coś sprzedać. Zamrożona woda w woreczku, owoce, chusteczki, gumy do żucia, podrabiane perfumy.

Wreszcie ruszamy. Mijamy ubogie, zacofane wsie afrykańskie, pełne domostw z bambusa, krytych strzechą. Na „dachu” stara opona dla ochrony przed wiatrem. Dalej mamy baobaby i tony, tony śmieci, po których łażą chude krowy, kozy i osiołki.

 

SAINT LOUIS. NAJMILSZE MIASTO SENEGALU.

 

Wreszcie dojeżdżam do St. Louis. Gwarny i tłoczny dworzec. Zapach ryb, spalin i śmieci, wycie silników i klaksonów, ogłuszające reggae z głośników, zawodzenie muezzina z pobliskiego meczetu.

Jakiś łebek zrzuca mi plecak z dachu busa za drobną opłatą. Odbierają mnie dwaj tutejsi ziomkowie poznani przez internet.

– Witamy w najpiękniejszym mieście Senegalu!

 

 

Wsiadamy do taryfy. Kierowca pyta czy mi nie gorąco. Trochę… Zatrzymuje auto, otwiera drzwi od zewnątrz i szczypcami chwyta miejsce po korbce. Kręci, a po chwili szyba jest opuszczona.

Jedziemy na kemping. Zatrzymuję się w małym domku na plaży.

 

 

Trzcinowy dach izolowany folią, łóżko z moskitierą, goła żarówka na kablu. Ale za to jest basen i wi fi oraz szum Atlantyku w cenie.

 

 

W OBJĘCIACH ZŁEGO MARABUTA.

 

– Co u was, chłopaki? Czym się zajmujecie?

– Jesteśmy piekarzami. Zaczynamy robotę wcześniej rano, ale już o 11-12 kończymy, to pokażemy ci jutro miasto. A popołudniami pomagamy dzieciom ulicy. Patrz, ile tu bezdomnych maluchów. Mieszka tu niedaleko taki islamski ważny duchowny, Marabut. Cieszy się wielkim szacunkiem. Zmusza te dzieciaki do zebrania dla niego. Ma tu pomagierów, którzy pilnują interesu w jego imieniu. Raz na jakiś czas przyjeżdża po forsę. Nic nie możemy zrobić, bo ludzie traktują go jak świętego. Zbieramy na artykuły szkolne dla dzieci, ubrania, buty itd., żeby zachęcić je do chodzenia do szkoły, ale Marabut tak im wyprał mózgi, że niewiele możemy zdziałać… No i ma różne dziwne dojścia do ważnych urzędników…

Pokazują mi wioskę rybacką z kolorowymi łodziami i ludźmi noszącymi na głowie lód w wielkich pojemnikach. Na nabrzeżu stoją TIR-y, które o poranku zabiorą ryby do przetwórni.

Nadchodzi wieczór, więc żegnamy się i umawiamy na kolejny dzień, kiedy piekarze zakończą pracę. Wracam na kemping te kilka km. Kupuję coś na kolację. Piwo, piwo, królestwo za zimne piwo! Ale nie ma…..Dopiero na kempingu udaje mi się dostać zimną Gazelę.

Następnego dnia Atlantyk był zbyt zimny na poranną kąpiel. Ale znakomicie zastąpił go basen na kempingu. W mojej chatce nie ma gniazdek, jest tylko żarówka na drucie, więc zanoszę sprzęty na recepcję celem podładowania.

– Fajna popielniczka – zagaduję recepcjonistę, wskazując na zakręconą muszlę.

– Mogę ją panu sprzedać za 4 euro- odpowiada.

– Hmmm… zastanowię się…

– Dobra, niech ją pan weźmie za darmo. To prezent ode mnie.

W międzyczasie dzwoni jeden z kolegów piekarzy. Umawiamy się za 3 godziny na moście. Ruszam na miasto. Puste wczoraj nabrzeże zmienia się w ogromny, kolorowy, gwarny targ rybny. Nie mogę oderwać wzroku… Tyle się dzieje… Ryby wnoszone na stragany w koszach na głowach, kołyszące się łodzie, nawoływanie przekupek, wrzask mew, a nad tym wszystkim zawodzenie muezzina z meczetu.

 

 

Czas na późne śniadanie. Wchodzę do knajpy, która oferuje tylko jedno danie: omlet w bagietce i wonną, czarną kawę.

Knajpa to za dużo powiedziane, to po prostu przedpokój jakiegoś domostwa, gdzie właściciele wystawili kilka stolików i kuchenkę gazowa. Dzieciaki podają do stołu, to co ich mama przygotuje dla głodnych rybaków i przekupek.

 

 

A gotuje pysznie. Omlet jest nieźle przyprawiony, bagietka świeża i krucha, kawa gęsta i mocna. Nie mieli wydać z grubszego banknotu, więc otrzymałem śniadanie w niższej cenie wraz z zaproszeniem na kolejny dzień. Na pewno skorzystam.

Snuję się samotnie po centrum St. Louis,

 

fotografuję postkolonialną architekturę, gadam z miejscowymi. Fajni ludzie, mili, spokojni i uśmiechnięci. Żadnego naciągania czy kantowania.

Spotykam mojego kolegę piekarza-wolontariusza. Zaprowadzi mnie do miejsca w którym koczują jego podopieczni. Niesie dla nich artykuły pierwszej pomocy i trochę leków, podarowanych przez dobrych ludzi.

Dzieci ulicy, a jest ich w St. Louis 15 tysięcy (!) poznają swojego opiekuna i witają się z nim z szacunkiem i sympatią. Zagadujemy z umorusanymi maluchami, potem z kolejnymi i następnymi.

– Słuchaj, Marabut wprowadził zarządzenie, że chłopcy w wieku 5-10 lat muszą mu oddawać codziennie 300 franków (ok. pół euro), a ci, którzy ukończyli 10 lat – 500 franków. Policz ile zarabia dziennie przy 15 tyś. żebrzących chłopców. Niektórzy z nich zbierają bryłki węgla zgubione przez ciężarówki. Pakują je w woreczki i próbują sprzedać. Oni głodują, a ten spryciarz mieszka w pięknym, wielkim domu…..

Prowadzi mnie do nadmorskich slumsów. DRAMAT. Brud, smród i ubóstwo… Rozmawia z podopiecznymi, kopię z nimi piłkę. A właściwie szmacianą kulę. Opatruje rozbite kolana, smaruje jakąś maścią główki pełne strupów.

Pokazuje mi ruderę w której mieszkają. Dwie ściany i dach, w rogu barłóg ze szmat, na ścianie jakaś pseudotablica. Kilka drewnianych tabliczek, na których malcy zapisują węglem wersety z Koranu, by potem nauczyć się ich na pamięć… Marabut odpyta.

 

 

Wracamy do centrum. Zapraszam go na piwko. I tu miła niespodzianka. W sklepowej lodówce znajduję polskiego Broka z browaru Koszalin. Nie wiem jak to zrobiliście, panowie z działu handlowego, ale rispekt dla was, że w odległym Senegalu mogę siorbnąć polskie piwko.

W tym miejscu chciałbym podziękować dzieciakom z Polski, które przekazały swoje zabawki dla afrykańskich rówieśników. Wasze podarki sprawiły wielką radość senegalskim i gambijskim maluchom. Także artykuły szkolne, które otrzymałem od koleżanek i kolegów trafiły w ręce tych, którzy bardzo ich potrzebują. Jeszcze raz pięknie dziękuję w ich imieniu, choć wiem, że to kropla w morzu potrzeb.

 

REZERWAT DJOUDJ, czyli TELEFON DO KROKODYLA.

 

W ostatnim dniu pobytu w Senegalu był tylko jeden punkt programu, ale za to konkretny – Djoudj, czyli rezerwat ptactwa wodnego i bestii takich jak guźce, krokodyle, małpy i pytony.

Musiałem trochę potargować się z przewodnikiem, bo zaśpiewał cenę z kosmosu. Sternik zamontował silnik do motorówki i popłynęliśmy. Dookoła kolorowe stada pelikanów, kormoranów i innych ptaków, których nie potrafię nazwać.

Podpływaliśmy do nich na wygaszonym silniku, całkiem blisko. Wtedy gaz do dechy, a ptaszyska przerażone wyciem zrywały się do lotu z szumem skrzydeł i niesamowitym wrzaskiem.

– Teraz czas na krokodyla. Zaraz do niego zadzwonię, żeby się pokazał – i udaje, że wykręca numer. Faktycznie, po chwili z głębi wyłania się wielka gadzina, ale tylko na moment. Dobre i to.

Na brzegach rozlewiska żerują guźce, śmieszne świniaki z kłami. Słysząc silnik motorówki komicznie uciekają w głąb lądu. Wracamy do auta. Przewodnik wypatruje czegoś w zaroślach.

Pokazuje coś na kształt gniazda, a w nim wielkiego, dziewięciometrowego, żółto-brązowego pytona. Udaje mi się zrobić zdjęcie, zanim zwierzę zniknie w krzakach.

 

 

Wracamy do St. Louis. Krótka przechadzka po mieście, kilka pamiątkowych fotek w centrum i porcie i dzień dobiega końca. Jutro powrót do Dakaru i afrykańska przygoda powoli przechodzi do historii.

 

ZAKOŃCZENIE.

 

Odwiedziłem Senegal i Gambię na przełomie kwietnia i maja i panowała wtedy wyśmienita pogoda. Słonecznie i sucho, można kąpać się w Atlantyku.

Prawie nie było komarów potrafiących skutecznie uprzykrzyć pobyt i roznoszących choroby tropikalne. Jednak profilaktycznie zaszczepiłem się na żółtą febrę. Nie jest to obowiązkowe, ale nie zaszkodzi. Poza tym nieuczciwi funkcjonariusze czasem próbują wmówić, że trzeba posiadać „żółtą książeczkę” w razie jej braku próbują wymusić łapówkę.

Zarówno Senegal jak i Gambia nie wymagają wiz ani na lotniskach, ani na przejściach lądowych i nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Żadnych „opłat wizowych”, „sanitarnych”, „ekologicznych” nie ma, ale czasem można się spotkać z sugestią, że to nieprawda.

Miłego pobytu w Gambii i Senegalu!

Lubisz podróże? Podobał Ci się ten artykuł? Był dla Ciebie inspiracją do podróży? A może przypomniał odwiedzone wcześniej miejsca? Jeżeli TAK  – polub na Facebooku fanpage tego bloga:

https://www.facebook.com/Ziemiaobjechanapl-364836334292601/

Znajdziesz tam relacje na żywo z moich wypraw, zdjęcia oraz wiele informacji praktycznych pomocnych przy planowaniu i organizowaniu podróży.

Zapraszam także na mój profil na Instagramie oraz kanał na Youtube

 

Komentarze dla: “SENEGAL / GAMBIA – RELACJA Z PODRÓŻY, INFORMACJE PRAKTYCZNE.” (ilość: 7 )

  1. Czytając Twoje opisy nasuwa się pytanie: kiedy książka?
    Dzięki takiemu stylowi i lekkości pióra, wyobraźnia pracuje w taki sposób, jakby się tam było i te wszystkie opisywane rzeczy widziało lub przeżyło.
    Do opisu dobrze współgrają zdjęcia, które moim zdaniem odbiegają od setereotypowych widoczków z pocztówek, za to świetnie oddają charakter, styl i klimat – i miejsca, i podróżnika…
    Pozdrawiam i czekam na więcej.

    1. Dzięki za miłe słowa. Z tą lekkością pióra bywa różnie. Wszystkie odcinki były pisane na bieżąco, na miejscu i pod wpływem emocji spowodowanych tym, co się widziało i czego się doświadczyło. Im ciekawsze przeżycia, tym lepsza wena i lżejsze pióro. Słowa same się układają pod wpływem pozytywnych wrażeń 🙂
      A co do książki… Napisać to nie kłopot, ale sprzedać to co innego. Inaczej wygląda sprawa w przypadku osób o rozpoznawalnych twarzach i nazwiskach, mających swoje programy w TV, wsparcie mediów i nie ukrywajmy – spory budżet na promocję. Czyli coś czym nie dysponuję 🙂 Więc nie dla mnie kariera literacka 🙂

  2. Dobrze się czyta, napisane z energią. Właśnie wróciłam z Gambii i Senegalu, mój wyjazd był inny, ale odnalazłam w Twojej relacji okruchy (i nawet całkiem spore kawałki) tego, czego sama doświadczyłam. Twoja relacja potwierdza, że to, czy podróż jest udana zależy od naszego podejścia. Życzę jeszcze wielu ciekawych wyjazdów i chętnie poczytam inne relacje.

    1. Agato, dziękuję za odwiedzenie bloga i miły komentarz. Oczywiście wkrótce będę nowe relacje na fanpage’u:
      https://www.facebook.com/Ziemiaobjechanapl-364836334292601/
      (na bieżąco) z ciekawych miejsc i co za tym idzie kolejne wpisy na blogu. Może napiszesz coś więcej o Twoim pobycie w Senegalu i Gambii? Jakie miejsca odwiedziłaś? Miałaś jakieś ciekawe przygody? Jak obecnie wygląda sytuacja na granicach? Wciąż próbują naciągnąć? 😉 Pozdrawiam.

  3. Mam wrażenie, że wolisz wschodnie kierunki, ale zaryzykuję stwierdzenie, że właśnie to była Twoja Ziemia Obiec(h)ana. ???
    I uroda tych Murzynek, no no!

    1. Senegalskiej i gambijskiej płci pięknej nie brakuje urody i powabu, to prawda. Jest na czym oko zawiesić? A czy to moja Ziemia Obiecana? Na pewno super miejsce na wakacje w rytmach reggae. Piękne krajobrazy, wesoło i pełny luz, ale jednak na dłuższą metę brakuje udogodnień cywilizacyjnych znanych z naszej części świata. Szukamy więc Ziemi Obiecanej w dalszym ciągu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *