SRI LANKA – RELACJA Z PODRÓŻY, INFORMACJE PRAKTYCZNE, ATRAKCJE.

CO TU TAK ŚMIERDZI?

 

– zapytała w wigilijny wieczór zaniepokojona konduktorka pociągu relacji Ostrava – Praga. Po chwili przeszła przez cały wagon, zaglądała do przedziałów, sprawdziła skrzynkę z bezpiecznikami. Nie znalazła odpowiedzi.

Odpowiedź była w naszym plecaku. Plastikowe pudełko z pierogami z kapustą rozszczelniło się podczas podróży i wydawało mocną woń. Żeby nie zaogniać sytuacji zjedliśmy je czym prędzej.

Czeskie koleje przypadły nam do gustu. Każdy pasażer dostaje przy wejściu butelkę wody mineralnej, w cenie biletu jest też kawa lub herbata. Można też zamówić piwko za 3 zł 20 groszy. Oczywiście jest Wi-Fi. Panowie z PKP, a kiedy u nas takie atrakcje????

Po przyjeździe do Pragi zalogowaliśmy się w hotelu, po czym ucięliśmy sobie nocny spacer po Moście Karola.

O poranku pojechaliśmy na lotnisko. Spotkało nas niemiłe zaskoczenie. Nasz lot do Dubaju był opóźniony o pół godziny. To dużo zważywszy, że na przesiadkę mieliśmy tylko godzinę. Na szczęście naszym samolotem leciało aż 60 osób, które przesiadały się na ten sam lot co my, więc aeroplan do Kolombo musiał na nas zaczekać.

Miało to swoje dobre strony, bo dolecieliśmy do Sri Lanki już po wschodzie słońca, więc mogliśmy podziwiać wyspę podczas lądowania. Wizy załatwiliśmy tu:

 

 http://www.eta.gov.lk/slvisa/

 

AKTUALIZACJA. Obecnie wizy dla Polaków nie są wymagane!

 

BOŻE NARODZENIE W NEGOMBO.

 

W leżącym nieopodal lotniska kurorcie Negombo zamieszkaliśmy w pensjonacie prowadzonym przez polskie małżeństwo. Nasza gospodyni mieszkała kilka lat w Iraku, ale z powodu wybuchu wojny musiała się ewakuować.

Pozostały jej z tego czasu traumatyczne wspomnienia i do dziś nerwowo reaguje na dźwięki przypominające wystrzały czy wybuchy. Dlatego lankijski zwyczaj odpalania petard w Boże Narodzenie nieszczególnie jej odpowiada.

Skierowaliśmy się na plażę. Od razu otoczyli nas sprzedawcy pamiątek. Po kilku pytaniach mających na celu ustalenie zasobności naszych portfeli (skąd jesteś?, w którym hotelu mieszkasz?) i poznanie naszej znajomości cen (dawno przyjechaliście?, pierwszy raz w Sri Lance?) próbują nam wcisnąć wisiorki, drewniane statki, tekstylia, muszle itd. Znają nawet kilka słów po polsku.

Jeden z nich zagadywał mnie, podczas gdy drugi typ podszedł od tyłu i wykazywał niezdrowe zainteresowanie naszymi rzeczami. Stanąłem tak, by kontrolować sytuację, a po chwili zmieniliśmy miejsce.

Negombo i okolice to rejon chrześcijański. Lankijczycy bardzo poważnie traktują Boże Narodzenie. Tłumnie odwiedzają kościoły, iluminują domy, na każdej posesji ustawiają piękne, kolorowe szopki, zdobią choinki.

Postanowiliśmy odwiedzić stolicę. Ograniczyliśmy zwiedzanie do dwóch naprawdę pięknych świątyń buddyjskich i jednej hinduistycznej.

 

 

Po ich opuszczeniu kupiliśmy owocowe sałatki w plastikowych pudełkach, jedna z ananasa, druga z mango. Ku naszemu zdziwieniu owoce pływały w ostrym sosie chili, ale było to bardzo ciekawe i pyszne połączenie.

Powrotny autobus do Negombo zepsuł się w połowie drogi i musieliśmy odstać na autostradzie pół godziny w oczekiwaniu na następny. Na szczęście nasze bilety zachowały ważność. W zatłoczonym autobusie musieliśmy stać. Jakaś miła Lankijka zaoferowała się, że potrzyma mój plecak.

Lankijscy pasażerowie są bardzo uprzejmi. Ci, którzy siedzą biorą na kolana bagaże stojących podróżnych. Bez słowa ustępują miejsca starszym, kobietom z dziećmi i osobom duchownym.

Tak mocno trzymałem skórzaną pętlę dla stojących pasażerów, że została mi w ręce, budząc wesołość innych.

To już druga szkoda, którą wyrządziłem w lankijskim mieniu. Wczoraj w jakiejś knajpie plastikowe krzesełko nie wytrzymało stu kilogramów turysty z Polski i pękło z hukiem. Skoro tak zacząłem boję się pomyśleć co będzie dalej.

Po powrocie do Negombo posililiśmy się w pakistańskiej knajpie pysznym ryżem z kurczakiem. Ryżu było dużo, kurczaka prawie wcale, ale i tak było super. Dzień zakończyliśmy kąpielą w oceanie. W promieniach zachodzącego słońca morze, palmy i plaża wyglądały pięknie, zwłaszcza w połączeniu z kolorowymi, różowymi, złotymi i pomarańczowymi strojami lankijskich kobiet.

Wieczór spędzamy przy winku w hotelowym ogródku, następny cel to miejscowość Ratnapura słynąca z wydobycia szafirów. Ostrzę sobie zęby na zwiedzanie kopalni tych kamieni, podobno to ciekawe przeżycie.

 

RATNAPURA – MIASTO GÓRNIKÓW, JUBILERÓW I OSZUSTÓW.

 

Nie tak łatwo wyjechać autobusem z Kolombo w godzinach szczytu. Korki ciągną się kilometrami, tuk tuki smrodzą i warczą, a każdy automobil walczy o Grand Prix Azji w Najgłośniejszym Trąbieniu.

Ale za to szacun dla załogi lankijskiego PKS. Kierowcy dwoją się i troją, by nadrobić czas stracony w korkach, konduktorzy pomagają wnieść bagaż i umieścić go w bezpiecznym miejscu, sprytnie lawirują między pasażerami sprzedając bilety. Autobusy jeżdżą z otwartymi drzwiami, a konduktorzy potrafią stać na stopniach pędzącego autobusu jednocześnie wydając resztę, wysyłając SMS-y i głośno krzycząc nazwy zbliżających się miejscowości. W pojazdach muza gra na cały regulator i pięknie pachną aromatyczne kadzidełka.

 

 

Do Ratnapury dojechaliśmy około godz. 16, więc było już za późno na zwiedzanie kopalni szafirów, ale za to chłopak z recepcji naszego hotelu polecił nam wycieczkę tuk tukiem do starej buddyjskiej świątyni za miastem.

 

 

Wchodziło się do niej po kilkuset kamiennych stopniach wśród gęstych zarośli, prawie dżungli. Widoki z góry nie do opisania. Skały przypominające kształtem i kolorem łodzie podwodne i ciągnące się po horyzont palmy i bananowce. Zieleń, gorąc i wilgoć.

Pod sam balkon naszego hotelu podchodzi bananowy gaj, prawie się tam wciska. Wystarczy sięgnąć dłonią i już można jeść banana. Ale to za kilka tygodni, jak dojrzeją.

Wieczorem wybieramy się na miasto. Kupujemy orzechy kokosowe. Sprzedawca odcina zakrzywionym nożem czubek owocu, wbija plastikową słomkę w miąższ i już można pić sok prosto z kokosa.

Przysiadamy na ławeczce i błyskawicznie otaczają nas oszuści oferujący lipne kamienie szlachetne. Jeden z nich, o wyglądzie menela, twierdzi że jest właścicielem zakładu jubilerskiego i może nam zaoferować najkorzystniejszą w mieście cenę szafirów i rubinów. Jasneeee, co w tym dziwnego, że jubiler zaczepia klientów na ulicy?:-)

Inni pokazują nam „w tajemnicy” pudełeczka z rzekomo szlachetnymi kamieniami  „prosto od górnika”. Jeszcze inni zasypują nas wizytówkami agencji turystycznych, ofertami wycieczek, restauracji etc.

Na ulicach można spotkać krowy, choć znacznie mniej niż w Indiach.

 

 

W porównaniu z sąsiednim subkontynentem jest tu o wiele, o WIELE czyściej. Nie widać też żebraków, wszechobecnych w ojczyźnie Mahatmy.

Miasto – jak każde w tym kraju – jest głośne i zatłoczone. Tym bardziej doceniamy, że nasz hotel leży na uboczu. No i ten widok o świcie na las palmowo – bananowy. Pięknie!

Na śniadanko podali jajka sadzone, tosty z dżemem i talerz bananów i mango. Mniam….

Załoga hotelu też próbowała wcisnąć nam kamienie szlachetne. Postanowiliśmy jednak odwiedzić miejsce, gdzie wydobywane są te drogocenne błyskotki.

Kilka kilometrów za miastem, pośrodku pola ryżowego, nad mętną, burą rzeką mieści się kilka szybów, głębokich na kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Ich ściany wzmocnione są drewnianymi balami, po których schodzą sprytni jak małpy górnicy, pomagając sobie konopną liną. Zezowaty górnik, przypominający posturą szkielet, zaproponował mi zejście w głąb szybu po mokrych belkach, bez żadnego zabezpieczenia, ale podziękowałem. Jeszcze mi życie miłe. Natomiast on po krótkiej modlitwie opuścił się do kopalnianych czeluści i po chwili zniknął w mroku.

Po chwili pojawił się ponownie, zaprowadził nas nad pobliską rzekę dzierżąc w ręku wiklinowy koszyk. Znowu pomodlił się przez chwilę i zanurzył koszyk w wodzie. Na jego dnie pokazała się kupa kamieni.

Zakręcił kilkakrotnie koszykiem, pogrzebał w żwirze i wydobył jakieś żółte kamyki, na moje oko identyczne z kamykami z dna którejkolwiek polskiej rzeki. Przekonywał, że to bardzo drogie i rzadkie znalezisko. Okazja, która się nie powtórzy. Na koniec pokazu podał niebotyczną kwotę za cały ten spektakl.

 

 

Nadchodzi Nowy Rok. Postanowiliśmy spędzić ten dzień pod palmami nad Oceanem Indyjskim. Z Ratnapury, miasta górników, jubilerów i oszustów jedziemy na wybrzeże. Po drodze w porze obiadowej zatrzymujemy się w przydworcowej jadłodajni na ryż z kurczakiem. Duchota niemiłosierna… Rozpływamy się. Sięgam po serwetkę, by przetrzeć czoło. Ale to Sri Lanka. Zamiast serwetek mają tu pocięte kawałki gazet, które służą jako chusteczki. Farba drukarska rozpuszcza się na moim czole i policzkach, wyglądam jak nieszczęście, ale po chwili doprowadzam się do porządku dzięki umywalce, którą wskazuje mi kelner. I znowu wszyscy mają ubaw, ja zresztą też….Nie ma to jak mieć odbite na czole ogłoszenia drobne w języku syngaleskim 🙂

Docieramy na dworzec. Pytamy dyżurnego ruchu o toaletę. Na dworcu nie ma takiego przybytku.

-Pójdziecie w tamtą stronę, potem w prawo, potem w lewo, potem 100 metrów prosto i znajdziecie publiczne WC.

Po chwili patrzy na nasze zroszone potem czoła, mokre koszulki i ciężkie plecaki i robi mu się nas żal.

-Poczekajcie chwilkę.

Bierze klucz od toalety pracowniczej, wprowadza nas na drugie piętro dworca, otwiera kłódkę i pozwala skorzystać z Departamentu Ulgi. Ufffff…..Dzięki!

 

BENTOTA.

 

Po godzinie lądujemy w nadmorskiej Bentocie. Hotel jest fajny, ale przy ruchliwej trasie, więc raczej dziś się nie wyśpimy. Po wielogodzinnej jeździe autobusem żegnamy dzień na pięknej plaży z palmami i wysokimi falami. Sama przyjemność.

 

 

Chyba sprawimy sobie tabliczki z napisem DZIĘKUJĘ, NIE, bo co minutę otrzymujemy propozycję podwózki tuk tukiem, z których nie korzystamy, bo wszędzie tu blisko.

Jedziemy międzymiastowym autobusem. Dosiada się biednie ubrany starszy gość. Staje przodem do podróżnych, odkręca swoją sztuczną nogę i zaczyna kręcić nią nad głowami pasażerów. Ci chwytają za portfele i wspomagają inwalidę.

– Sir, dobra oferta w dobrej cenie! W czasie całodniowej wyprawy łodzią możesz zobaczyć trzy najciekawsze lankijskie RYBY, czyli wieloryba, delfina i żółwia!

Tak chłopak ze sklepu z pamiątkami reklamuje nam usługi zaprzyjaźnionego biura podróży. Pękamy ze śmiechu… Nie korzystamy z propozycji, ale to nic straconego, bo w małej zatoczce trafiamy na stado potężnych żółwi o omszałych skorupach i szerokich płetwach.

 

 

Ponadto w pobliżu hotelu widzimy dwa warany i żmiję pełznącą po chodniku, jednak znikają one zanim zdążamy wyciągnąć aparaty. Chwilę później na plaży otrzymujemy ofertę zrobienia sobie zdjęcia z wielkim wężem, którego można owinąć wokół szyi. Cena 4$. Można też wziąć udział w kursie nurkowania lub popływać katamaranem.

Wieczorem w hotelu pokojówka robi obchód obiektu trzymając w dłoni miskę z płonącymi węglami i jakimś kadzidłem. Zastanawiamy się czy to na komary czy przeciw złym duchom.

 

NOWY ROK W HIKKADUWA.

 

Do nadmorskiej Hikkaduwy w związku z nadejściem Nowego Roku przybywa coraz więcej turystów. Zapełniają się hotele, na ulicach wyrastają stragany z jedzeniem, watą cukrową, lodami i napojami. Restauracje reklamują imprezy sylwestrowe na plaży z muzyką na żywo i pokazami sztucznych ogni. Sklepy monopolowe przeżywają oblężenie. Czyli normalka, jak w Polsce. Lodówka w naszym hotelu też pęka w szwach od trunków z etykietami pisanymi cyrylicą. Zgadnijcie skąd są nasi sąsiedzi;-)

W Sylwestrowy wieczór na plaży w Hikkaduwa zebrały się setki tubylców i przyjezdnych. Główną atrakcją wieczoru miały być sztuczne ognie. Z nadejściem północy ogłuszający huk petard i fajerwerków ogłosił koniec starego roku i początek nowego. Światło zielonych laserów przecięło mrok nad Oceanem Indyjskim. Na naszą lankijską kartę SIM przyszły życzenia od samego prezydenta Sri Lanki.

Chwilę po północy na ulicę wyjechały samochody wypełnione rozśpiewanymi imprezowiczami, które z piskiem klaksonów pruły po miasteczku. Przypominało to fiestę w którymś z państw Ameryki Łacińskiej po zdobyciu Pucharu Świata.

 

BOOSA.

 

Zrozumiałe, że po noworocznych szaleństwach wstaliśmy później niż zaplanowaliśmy, ale to nic, bo do kolejnego celu tj. Boosa było tylko kilkanaście kilometrów. Udało się nam znaleźć nocleg w niepowtarzalnym miejscu! Małe drewniane domki na palach kryte strzechą. I to na samej plaży! Dosłownie kilkanaście metrów od falującego oceanu! Takiej okazji nie wolno przepuścić!

 

 

Czy może być coś milszego od zasypiania pod palmami wśród szumu morskich fal? Przy samej chatce mamy bar, pięknie oświetlony, a w nim wszelakie trunki i bogate menu owoców morza i nie tylko. Obok palą się pochodnie wbite w piasek, płonie ognisko wysyłając w górę snopy iskier, po piasku biegają kraby. SIE LANKA i relaks…

Kładziemy się spać koło północy. Spokojne dotąd rytmy sączące się z głośników ustępują miejsca reggae, potem jakieś techniawki. Nie możemy zasnąć, bo kolumna głośnikowa stoi 5 m od naszej wydawało się spokojnej chatki.

Mijają godziny, a my zamiast szumu fal słyszymy um-cyk, um-cyk i wrzask jakiejś skośnookiej studentki, której wydaje się, że ma talent wokalny. Wg nas nie ma:-)

O trzeciej nad ranem postanawiam coś z tym zrobić. Przecież mniejszość nie może terroryzować większości – tłumaczę sobie. Za chwilę przychodzi refleksja: a może uczestnicy dyskoteki są w większości, a my w mniejszości?

Mało ważne… Mniejszość też ma swoje prawa 🙂 Nie damy się dyskryminować:-) Wybiegam więc z chatki, wyrywam kabel zasilający z kolumny i jakby nigdy nic wracam do legowiska. Byłem ciekawy ciągu dalszego, ale chwilowo nie nastąpił. Impreza dobiegła końca, a my wreszcie mogliśmy zasnąć wsłuchując się w szum fal i palm.

Rano personel przeprasza nas za nocne hałasy. Zero stresu z naszej strony. Mówimy, że OK i wszyscy oddychają z ulgą. Pewnie boją się jakiegoś negatywnego komentarza na portalu przez który rezerwowaliśmy nocleg.

Zamawiamy śniadanie. Ostatnia kąpiel w morzu i zaczynamy pakowanie. Przynoszą rachunek. Ku naszemu zdziwieniu i radości nie policzyli nam za śniadanie jako zadośćuczynienie za nocne hałasy. Ok, dobra nasza! Lepszy jeden nawrócony grzesznik niż stu sprawiedliwych.

 

GALLE.

 

Dojeżdżamy do sąsiedniego Galle, gdzie zwiedzamy stary nadmorski fort. To właściwie coś jak stare miasto z latarnią morską, murami obronnymi i kościołami, pięknie rozciągające się nad brzegiem oceanu. Mniejszy ruch kołowy, lepsze hotele, knajpy i sklepy, czyli coś dla zasobnych turystów ceniących ciszę i zabytki.

 

 

Postanawiamy opuścić wybrzeże i kierujemy się nieco na północ. Wcześniej nawiązujemy kontakt telefoniczny z gościem, który zawodowo organizuje wycieczki po Parku Narodowym Udawalawe, gdzie można obejrzeć słonie, warany, lamparty, ptactwo itd. Cena nie jest z kosmosu, więc dogadujemy się, że przyjedziemy dziś lub jutro.

Ale, ale… Byłbym zapomniał… Przed rozmową musimy doładować lankijską kartę telefoniczną. Kosztuje to 100 rupii, czyli około 2 zł 80 groszy. Kupuję w kiosku zdrapkę i daję facetowi 1000 rupii. Gość wydaje 400 rupii. Stoję i czekam na ciąg dalszy. Koleś nie kwapi się z wydaniem reszty.

– Panie, zapłaciłem banknotem tysiącrupiowym… A gdzie reszta? Jeszcze 500 rupii !- mówię.

-O faktycznie, sir! Przepraszam najmocniej, wybacz pomyłkę!

Oddaje mi resztę i uśmiecha się nieszczerze. Nie odwzajemniam uśmiechu. Stary kant, często stosowany w tej części świata. Trzeba sprawdzać każdy rachunek i wydawaną resztę.

Tym razem biały człowiek górą! Pytanie ilu turystów dało się nabrać w ten sposób?

Wsiadamy w autobus w kierunku Udawalawe. Po drodze mamy przesiadkę. Tutejsi węszą zysk na turystach. Otaczają nas, prowadzą do knajpy, proponują tuk tuka, przewodnika po parku, dżipa itd… Badają nasz status finansowy.

– Skąd jesteście? Z Polski? Piękny kraj!

Widzę, że nie mają bladego pojęcia gdzie to… Gramy dalej…

-Jaki jest Twój zawód?

-EGZORCYSTA.

– O….egzorcysta??? Świetny zawód!

Widzę, że jakaś niepewność maluje się na ich twarzach….. I dobrze 🙂

 

CWANIAK Z PKS-U

 

W autobusie do Udawalawe konduktor zbiera pieniądze od wszystkich, ale nas pomija. Raz, drugi, trzeci…

Wołam go. Daje znak, że zaraz podejdzie. Coś mi tu nie pasuje. I tak jest w istocie. Autobus prawie pustoszeje. Dosiada się do nas jakiś cwaniaczek, ewidentnie w zmowie biznesowej z konduktorem. I znowu: hotel, przewodnik po parku, dżip, a wszystko w najniższych cenach. Szkoda jego i naszego czasu. Mówię wprost: mamy już zarezerwowany hotel i safari. Spływa i coś spiskuje z konduktorem.

Przychodzi czas, by zapłacić za bilet autobusowy. Konduktor, który do tej pory tak skrzętnie nas unikał, teraz rzuca cenę o 100 procent wyższą od oficjalnej. Może sobie na to pozwolić. Wszyscy pasażerowie wysiedli, zostaliśmy sami, nie ma świadków. Płacę mu tyle ile w rzeczywistości kosztuje bilet. Po tygodniu na Sri Lance orientujemy się już w cenach przejazdu i CO NAM PAN ZROBI?

Wściekłość wypisuje się na jego obliczu. Bierzemy plecaki i nikniemy w mroku. Za chwilę umówiony wcześniej organizator zawozi nas do swojego hotelu. Jutro startujemy na safari o 5. 30 czyli 1.00 w nocy polskiego czasu.

 

 

Po słoniowo – bawolo – małpio – pawim safari obieramy kolejny, zgoła inny cel. To Sri Pada, czyli Adams Peak, jedna z najwyższych gór Sri Lanki, a na pewno najświętsza i najbardziej znana.

Pielgrzymują tu muzułmanie, buddyści, hinduiści i chrześcijanie. Po drodze mamy przesiadkę w Balangoda. Próbujemy znaleźć autobus do celu, ale mieszkańcy tej małej miejscowości są słabo zorientowani i udzielają nam sprzecznych informacji na temat czasu i miejsca odjazdu. Skutek jest taki, że ostatni popołudniowy autobus odjeżdża bez nas, w związku z czym musimy zostać w tym niewielkim mieście na noc i szukać transportu o poranku.
Pora na kolejną wymianę waluty. Jest niedziela, więc nie ma co liczyć na banki, ale ktoś wskazuje nam zakład jubilerski pełniący również rolę kantoru. Dwa razy przeliczam lankijską walutę, bo różnie bywa z uczciwością kontrahentów, a po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się.

Ranny autobus szybko pnie się pod górę. Na pokładzie oprócz pasażerów worki, paki i pudła. Dżungla ustępuje miejsca plantacjom herbaty, na których kolorowo ubrane kobiety zrywają liście i wrzucają je do koszyków trzymanych na plecach. Temperatura znacznie niższa niż na nizinach, co jest dla nas przyjemną odmianą. Natomiast wilgotność powietrza rekordowa, co widać po zagrzybionych fasadach domów.

 

NOCNA WSPINACZKA NA ADAM’S PEAK.

 

Meskeliya zatrzymujemy się w urokliwym hotelu z ukwieconym tarasem. W pobliżu piękne sztuczne jezioro. Nad miasteczkiem góruje Adams Peak, przypominający kształtem kaptur kata. To cel naszej nocnej wyprawy. Dlaczego nocnej? Dlatego, że wschód słońca widziany ze szczytu Adams Peak uchodzi za szczególnie efektowny.

O 2 w nocy minibus wypełnia się turystami i po kilkunastu minutach jesteśmy u podnóża góry, na początku szlaku. Na szczyt wchodzi się po kilku tysiącach kamiennych schodów, mniej lub bardziej stromych i krętych. Po drodze liczne bary i buddyjskie kaplice. Dzwonią rytualne gongi i dzwony, szumią wodospady, pachną kadzidła.

Lankijczycy, którzy pierwszy raz zdobywają tę górę zawiązują na szlaku białą nić, którą rozwijają z trzymanych w ręce kłębuszków w miarę postępów we wspinaczce.

 

 

Wśród chętnych do obejrzenia wschodu słońca przeważają zachodni turyści, tutejsi są w mniejszości. Szlak na szczyt oświetlony jest setkami neonówek. Z dołu wygląda to jakby rycerze Jedi ze swoimi świetlistymi mieczami ustawili się w szeregu aż do samego szczytu, który niknie gdzieś wysoko we mgle.

Zdobycie góry to nie dla wszystkich łatwizna. Ktoś wymiotuje, komuś innemu krew leci z nosa. Nasze koszulki już po kilkunastu minutach można wykręcać.

Na szczyt docieramy na kilka minut przed wschodem. Tłoczno tu i gwarno, każdy chce znaleźć jak najlepsze miejsce do zrobienia zdjęć. Jest zimno i wietrznie, więc zakładamy kurtki i czapki.

Słońce pomalutku wspina się znad horyzontu. Naszym oczom ukazują się sąsiednie szczyty, lasy, jeziora, dżungla i plantacje herbaty. Adams Peak rzuca długi, ostry cień. Strzelają migawki aparatów.

Buddyjscy mnisi ubrani w białe szaty walą w bębny i tamburyny, biją w dzwony. Wśród dymu i zapachu kadzidła składają Buddzie ofiarę z kwiatów. Policja w wełnianych czapkach powstrzymuje niesfornych turystów, którzy tłoczą się jak na promocji w Lidlu, by stanąć bliżej, widzieć więcej i lepiej.

 

 

Zaczynamy schodzenie. Powietrze ogrzewa się szybko, więc dobrze, że Adams Peak zdobywaliśmy nocą, bo nie wyobrażam sobie podejścia w środku upalnego dnia. Takich rozterek nie mają chudzi tragarze, niosący o poranku zaopatrzenie do barów znajdujących się na szlaku. Taszczą na głowach pudła i wory, których zawartość zostanie wkrótce sprzedana głodnym i spragnionym turystom.

 

 

Po drodze można uzyskać błogosławieństwo od buddyjskiego mnicha, który kciukiem ubabranym w jakimś kolorowym płynie rysuje znak na czole pielgrzyma, zawiązuje mu barwną nitkę na ręce, mamrocze słowa modlitwy. Potem można wpisać się do wielkiej Księgi Błogosławieństw i czas na zapłatę. Wielu zachodnich turystów korzysta z tego obrzędu.

Naszego minibusa nie ma tam, gdzie miał na nas czekać. Chodzę, szukam, pytam – nic… Jak na złość nie zabrałem telefonu, który wydawał się zbędny podczas zdobywania Adams Peak. Z komisariatu policji dzwonię do hotelu. Okazuje się, że bus miał nas tylko dowieźć na początek szlaku, powrotu nie zapewniają. Cóż, nie dogadaliśmy się. Zdarza się.

Bierzemy więc tuk tuka i zmęczeni docieramy do hotelu, gdzie błyskawicznie zapadamy w sen po nocnej wyprawie, obfitującej w wiele wrażeń. Czuję, że jutro rozpoczniemy dzień z zakwasami:-)

Przybliżę Wam kilka lankijskich ciekawostek. Na ulicach widać wiele osób spacerujących w motocyklowych kaskach. Dzieje się tak dlatego, bo użytkownicy motorów i skuterów nie zostawiają kasków przy swoich stalowych rumakach i po zaparkowaniu pojazdu chodzą po mieście w tym swoistym nakryciu głowy.

Popularną fryzurą dziecięcą zarówno dziewczęcą jak i chłopięcą jest fryz „na szlachcica” tzn. zakładamy dzieciakowi garnek na głowę i golimy wszystko co wystaje spod garnka.

Na ulicach lankijskich miast, zwłaszcza w pobliżu szkół widnieją wielkie banery ze zdjęciami i nazwiskami kilkorga najpilniejszych uczniów.

Bardzo popularne są parasolki. Zarówno w słoneczny jak i w deszczowy dzień. Nosi je mnóstwo osób. Nie dotyczy to młodych lankijskich chłopaków, którzy noszenie parasolki uważają za obciach.

Słabo przyjęły się sznurki do suszenia prania. Wyprane ubrania rozwieszane są na drzewach i krzakach, a nawet rozkładane na blaszanych dachach domów.

Panuje tu coś, co określiłbym jako SZYLDOZA. Nagromadzenie szyldów, reklam i plakatów przekracza wszelkie wyobrażenie. Trudno cokolwiek znaleźć cokolwiek w tym wizualnym chaosie.

Wielu Lankijczyków, podobnie jak miliony Hindusów, żuje paan, czyli orzechy arekowe wymieszane z jakimiś ziołami. Ta używka ma działanie odurzające. Barwi usta i żeby żującego na pomarańczowo. Wszędzie pełno plam w tym kolorze spowodowanych pluciem gdzie popadnie. Sami żujący mają zamglone oczy, są gadatliwi i co tu dużo gadać- pieprzą trzy po trzy, więc raczej ich unikamy.

W Sri Lance HOTEL nie zawsze znaczy HOTEL. Przeważnie to mały bar lub jadłodajnia, oczywiście bez możliwości noclegu. Jeśli szuka się hotelu w naszym rozumieniu – należy pytać o lodge, rest, guesthouse, rooms itd.

Na wielu reklamach barów i restauracji widnieją hamburgery, hot dogi i pizza, jednak przybytki te nie serwują i nigdy nie serwowały takich potraw. To po prostu trik dla przyciągnięcia zachodnich turystów spragnionych jedzenia typu fast food. Spryciarze 🙂

Kilka razy spotkaliśmy się z sytuacją że sklepikarze nie znają cen mniej chodliwych produktów, np. wody gazowanej, która kupują tylko turyści, wśród lokalsów nie jest popularna.

Z nabyciem alkoholu nie ma problemu, nawet w małych miejscowościach są sklepy monopolowe, czyli klatki z metalowych prętów z małym okienkiem, przez które sprzedawane są trunki wyskokowe. Alkohol opakowywany jest obowiązkowo w czarne, nieprzeźroczyste torby. Ot, taka forma walki z rozprzestrzenianiem się alkoholizmu.

Trzeba kontrolować każdy rachunek z baru lub sklepu, bo na każdym kroku próbują nas wykiwać na wydawanej reszcie, np. dają 50 rupii zamiast 500, a gdy oszustwo wychodzi na jaw uśmiechają się i przepraszają. Tylko dziwne, że nigdy nie mylą się na naszą korzyść. Tylko dziś usiłowali nas zrobić w balona dwa razy, ale zachowaliśmy czujność i nie daliśmy się oszukać.

Po nocnym zdobywaniu Adams Peak wszyscy mieszkańcy naszego hotelu uczestniczący w wyprawie mieli zaKWAŚNE miny. Bolały uda i łydki. Wysiłkiem było przekroczyć próg, zejść po schodach, usiąść na krześle.

 

W KRAINIE DESZCZOWCÓW.

 

Wsiadamy w kolorowy autobus i z kilkoma przesiadkami dojeżdżamy do górskiej miejscowości Ella. To chyba stolica Krainy Deszczowców. Leje, pada, siąpi, kropi.

Wilgoć jest tak duża, że błyskawicznie rdzewieją metalowe elementy, takie jak znaki drogowe, słupy elektryczne, drogowskazy, mosty, barierki itd. Za to okoliczna roślinność jest bujna i soczystozielona. Przepiękna!

Ten rejon nazywany jest małą Anglią nie tylko z powodu mgieł i opadów, ale także dzięki postbrytyjskiej architekturze.

Rano zwiedzamy przepiękny wodospad Ravana huczący głośno i przetaczający olbrzymie masy wody. Dojazd autobusem za symboliczną kwotę. Oczywiście taksówkarze twierdzili, że żaden autobus tam nie jeździ.

W pobliżu pełno sprytnych małp, skaczących po drzewach i dachach sklepików. Turyści dokarmiają je kolbami gotowanej kukurydzy, małpiszony pozują do zdjęć i wszyscy są zadowoleni. Napotykamy grupę buddyjskich mnichów, którzy wysypują się z minibusa i pozują do zdjęć na tle kaskady.

 

 

Później zdobywamy tzw. Mały Adams Peak, czyli lokalny odpowiednik najsłynniejszej lankijskiej góry. Widoki równie ładne, ale podejście wiele łatwiejsze. W dole ciągną się górskie, kręte drogi, po których posuwają się wolniutko czerwone autobusy, przypominające londyńskie. Dokoła szczyty ukryte w chmurach i mgle, plantacje herbaty i kolorowo ubrane szczerbate tamilskie zbieraczki listków herbacianych, pozujące do zdjęć, oczywiście nie bezinteresownie.

Przed zapadnięciem zmroku zwiedzamy buddyjską świątynię pełną tajemniczych, czasem przerażających malowideł, o dziwo, przywodzących na myśl obrazy z rumuńskich monastyrów Bukowiny i Maramuresz.

 

NUWARA ELIYA, POLA HERBACIANE.

 

Poranny niebieski pociąg z chłodnej i wilgotnej Ella do Nuwara Eliya wjechał na peron o czasie. Oczywiście facet w kasie „pomylił się” przy wydawaniu reszty. Q….a, nawet w tak oficjalnym punkcie kantują. Gruba przesada.

Klientelę w 90% stanowili zachodni turyści. Nagle świst, nagle gwizd i jedziemy, niestety we mgle, przez najpiękniejsze lankijskie krajobrazy.

 

 

Dżungla, wodospady, plantacje herbaty, lasy sosnowe, klimatyczne wioski. Niestety, gęsta mgła ogranicza widoczność. Po 100 minutach dojeżdżamy na przedmieścia Nuwara Eliya. Jednak nie możemy opuścić dworca, bo zgubiłem gdzieś bilet.

Mają tu taki dziwny zwyczaj, że sprawdzają bilety nie tylko przy wejściu na peron, w pociągu, ale także przy opuszczeniu stacji docelowej. Jednak facio pilnujący bramki nie robi problemów, macha lekceważąco ręką i pozwala nam wyjść ze stacji.

Zabieramy się do miasta z jakimś gościem. Pyta czy mamy hotel. Nie mamy, bo postanowiliśmy wprowadzić do naszej podróży element przypadkowości i nie dokonaliśmy rezerwacji. Pyta ile możemy zapłacić za nocleg. Możemy 15$, bo takie są tu ceny tanich, ale przyzwoitych pokoi. Obiecuje zabrać nas do niezłego lokum.

Ale najpierw chcemy coś zjeść. Zatrzymujemy się w knajpie wyglądającej całkiem obiecująco. Kelnerzy łażą jak muchy w smole, ale usprawiedliwia ich dużA liczba zamówień. Wychodzę, żeby się przewietrzyć. Podchodzi starszy, biednie ubrany mężczyzna.

-Sir, daj mi 100 rupii na ryż…

-Forsy nie dam, ale zapraszam pana na posiłek.

-Tu drogo… Ale w tamtym sklepie za cenę jednego posiłku można kupić 2 kg ryżu… Mam 3 córki… Rozumiesz…

Wchodzimy do sklepu, kupuję mu 2 kg ryżu i dodaje jakieś słodycze dla dzieci. Wyrzucam paragon z kasy, żeby nie oddał towaru do sklepu i nie przechlał zakupów. Thomas dziękuje i niknie w tłoku.

Ale wróćmy do poszukiwań noclegu. Po jedzeniu gość zabiera nas do wypasionego bungalowu. Bramę otwiera elegancki dziadek w brązowej liberii. Miejscówka wygląda na ekskluzywną. I taka jest w rzeczywistości.

Łóżka jak w pałacu króla Ludwika, kominek w każdym pokoju, kamerdynerzy w barwnych liberiach kłaniają się w pas, ktoś niesie nasze graty zanim zdążyliśmy obejrzeć pokój. Elegancki kierownik ubrany jak z żurnala prezentuje kolejne udogodnienia. Jeden z najlepszych hoteli jakich widziałem.

Gdzie jest haczyk???? Oczywiście w cenie. Wynosi ona nie 15, ale 150 dolców. Komuś coś się pokiełbasiło.

Dziękujemy uprzejmie i wycofujemy się na z góry upatrzone pozycję, czyli w rejon dworca, gdzie wielu lokalsów proponuje przyjezdnym wynajem pokojów w swoich domostwach.

Negocjacje nie trwają długo i po chwili mamy przyjemne miejsce w dogodnej lokalizacji i przystępnej cenie.

Popołudnie spędzamy na włóczeniu się po Nuwara Eliya i drobnych zakupach. Miasto jest ładne, ale pełno tu sklepów monopolowych, a co za tym idzie pijaków na każdym rogu. Oj, tutejsi nie wylewają za kołnierz. Kupują ćwiartkę, wypijają na miejscu i zanim sprzedawca wyda resztę proszą o kolejną butelczynę. Szacun.

Spotykamy Thomasa. Czuć od niego gorzałę. Pewnie sprzedał ryż, który mu kupiłem i wlał w siebie kilka głębszych. Niech mu będzie… Oferuje nam oprowadzenie po mieście w ramach rewanżu.

Nazajutrz przed południem dojeżdżamy do fabryki herbaty. Wstęp jest za darmo, ale przewodniczka za „co łaska”. Opowiada o procesie powstawania herbaty od zasiania, poprzez zbiory, obróbkę maszynowa, po pakowanie i wysyłkę do klientów na całym świecie.

Zostawiamy plecaki w fabryce i ruszamy na pobliską plantację, gdzie z bliska obserwujemy tamilskie kobiety zbierające listki i odstawiające zbiory do zaimprowizowanego punktu skupu, gdzie towar jest ważony i sortowany.

 

 

ŚWIĄTYNIA ZĘBA BUDDY.

 

Autobusem jedziemy w stronę Kandy, drugiego co do wielkości miasta Sri Lanki. Gdy przejeżdżamy obok buddyjskiej świątyni kierowca zwalnia, ścisza muzykę ryczącą na cały regulator, pasażerowie unoszą się na chwilę, składają ręce, przykładają je do czoła, oddają pokłoń Buddzie, a konduktor wyskakuje na chwilę i wrzuca drobną ofiarę do kolorowej puszki przy wejściu do świątyni.

Po zalogowaniu się w hotelu jedziemy za miasto do słynnego, pięknego ogrodu botanicznego. Nawet w takim miejscu próbują nas naciągnąć i to na całkiem pokaźną kwotę.

Bilety kosztują 1100 rupii za osobę, czyli 2200 za dwie. Daje 5000 rupii kobiecie w okienku. „Myli się” na moją niekorzyść, nie wydaje mi 2000 rupii czyli ok. 55 zł. Który to już raz w ciągu ostatnich dni??????

Niestety, orientuję się po odejściu od kasy. Co robić? Awanturę? Może się wyprzeć, przecież odszedłem od kasy. Odpuścić oszustom??? Nigdy!!!!

Obserwuję ją i widzę, że rzuca w moją stronę ukradkowe spojrzenia. Skapnę się czy nie?

W tym momencie przegrała. Wiem już, że to nie pomyłka, ale jawny przekręt. Który uczciwy kasjer obserwuje w ten sposób obsłużonego już klienta???

Podchodzę i mówię, że wydała mi o 2000 rupii za mało. Bez słowa oddaje resztę. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że był to oczywisty wałek. W normalnej sytuacji pewnie musiałaby przeliczyć kasę itd., a tu nic z tych rzeczy.

Ogród botaniczny jest przepiękny! Wielki, spokojny i kolorowy. Trafiamy na drzewko zasadzone przez polskiego premiera Józefa Cyrankiewicza w 1960 roku, o czym informuje tabliczka. Jak wieść gminna niesie pana premiera z jedną z lankijskich dam ze świata polityki łączyły stosunki nie tylko dyplomatyczne 😉

 

 

Wracamy do Kandy. Najsłynniejszą atrakcją tego miasta jest świątynia, w której przechowywany jest ząb Buddy. Po zapadnięciu zmroku świątynia zapełnia się wiernymi i turystami. Buddyści składają ofiary z kwiatów, muzycy walą w bębny i dmuchają w piszczałki.

Pojawiają się mnisi w pomarańczowych szatach. Starzec ubrany na biało obmywa im stopy, po czym nikną za srebrnymi, metalowymi drzwiami. Pachną kadzidła i kwiaty, słychać dzwony i gongi. Muzycy ubrani są tylko w białe spódniczki do ziemi, przepasane w pasie czerwonymi szarfami. Na głowach mają białe zawoje przypominające pieluchy. I nie oszczędzają się. Ich bębny słychać z daleka.

 

 

Po dniu pełnym wrażeń postanawiamy ochłodzić się piwem. Cena sklepowa 300 rupii. Wiemy, że to kolejny wał. Przecież już kupowaliśmy piwo. Zagaduję przechodnia, który – sądząc po wyglądzie – nie wylewa za kołnierz. Dobry wybór. Informuje nas, że piwo kosztuje max 210 rupii. No, a dla cudzoziemców oczywiście więcej. Kupuje dla nas kilka piw w normalnej cenie w zamian za zapalniczkę i kilka papierosów.

Ktoś powiedział „ufam, ale sprawdzam”. Do lankijskich sprzedawców to stwierdzenie nie ma odniesienia. Po licznych próbach oszustw na naszą szkodę stosujemy inną strategię tj. „nie ufam i ZAWSZE sprawdzam”.

O niekończącym się paśmie mniejszych i większych przekrętów pisałem wcześniej, teraz przykłady z ostatnich godzin. Butelka wody mineralnej kosztuje 50 rupii. Cena jest uwidoczniona na szyjce butelki. Kupuję dwie, czyli powinienem zapłacić 100 rupii. Facet żąda 200.

-Dlaczego?- pytam.

-Bo zimna, z lodówki – odpowiada.

Dobre!!! 100 procent ceny towaru, bo schłodzony!!! Setki razy kupowaliśmy wodę, ale nikt nie podnosił ceny za temperaturę! Nie mam zamiaru negocjować z naciągaczem. Pytam:

-Bierzesz stówę czy mam wyjść?

Kładę banknot na kontuarze, biorę wodę i wychodzę.

Kupuję papierosy. Reszta wynosi 100 rupii. Nie kwapi się z wydawaniem. Udaje, że go to nie dotyczy.

-Poproszę o resztę.

Z ociąganiem wydaje… 20 rupii.

-Mało – mówię. Dorzuca jeszcze 20.

-Kolego, dawaj stówę i nie ściemniaj!

Dorzuca brakującą kwotę. Robi to jak mucha w smole. Bierze mnie na przeczekanie. Spokojnie, mam czas jestem na wakacjach.

Sklep monopolowy. Kupujemy kilka piw. Pakują w foliową torbę. Odszedłem kilka metrów, ale coś mnie tknęło. Przeliczam puszki. Bingo! Nos mnie nie zawodzi. Jednej brakuje. Wracam i żądam kolejnej puszki. Oddają z tym kretyńskim uśmieszkiem, oznaczającym zażenowanie, ale nie z powodu „pomyłki”, tylko dlatego, że trik się nie udał.

Kurde, mam już tego dość. Nie chodzi o te drobne bądź co bądź sumy, ale nie odpowiada mi rola jelenia w spektaklu reżyserowanym przez cholernych pseudo cwaniaków. Kurtyna…

 

SIGIRIYA.

 

Opuszczamy głośne, tłoczne i duszne Kandy. Naszym kolejnym celem Sigiriya. Jest dla Sri Lanki tym, czym dla Indii Taj Mahal, czyli symbolem kraju i obowiązkowym punktem programu każdego turysty.

Nasz hotel ma prywatną rzekę. Właściciel wrzuca wiązkę makaronu. Rzeka zaczyna się gotować. Setki kolorowych rybek atakują kluchy z głośnym pluskiem. Kiedy siadamy na zaimprowizowanym molo z desek i zanurzamy nogi w wodzie podpływają rybki i zaczynają oczyszczanie naszych zmęczonych podróżą stópek z zużytego naskórka. Odczuwamy to jako przyjemne i łaskoczące gryzienie. Niezła zabawa… Aż piszczymy z uciechy.

Gdzie spojrzę, dokoła dżungla i bagna. Wyłania się z nich granitowa skała. Góruje nad okolicą. To niegdysiejsza siedziba władców. Na szczycie zostały jakieś ruiny pałacu, coś co kiedyś było tronem, trochę bezcennych malowideł w jaskini. Prowadzą tam wykute w kamieniu schody.

Nie wszystkim odpowiada takie podejście. Starsi lub mniej sprawni mogą wynająć jednego z licznych pomocników, którzy podadzą rękę, wprowadzą na szczyt lub nawet wniosą. Bilet na szczyt symbolu Sri Lanki kosztuje 30$. A dla lokalsów …1 zł 50 gr.

Dbają o turystów… Nie ma co….

U podnóża góry grasują setki małp, dokarmianych przez zwiedzających bananami i kukurydzą. Schody rozpoczynają się pomiędzy dwiema wielkimi kamiennymi lwimi łapami. Stąd nazwa Lwia Skała. Ze szczytu można podziwiać bezkresną zieleń dżungli, z której wyłaniają się białe posągi Buddy.

 

 

Kolejny punkt programu to Złota Świątynia buddyjska w pobliskiej Dambulli. Jest tu największy na świecie złoty posąg Buddy Siedzącego, chwilowo w remoncie.

Ponadto kilka klimatycznych, mrocznych świątyń skalnych z rzeźbami o zadumanych, tajemniczych minach.

 

 

Dzień kończymy zimnym piwem w hotelowym ogródku, wśród pisku pawi dobiegającym z głębi dżungli. Po śniadaniu składającym się z omletu, naleśników z kokosem i miodem oraz owoców jedziemy w kierunku Trincomalee na wschodnim wybrzeżu.

Uważajcie – ostrzegają nas… Tam dużo muzułmanów, z nimi nigdy nic nie wiadomo.

 

W ISLAMSKIEJ CZĘŚCI KRAJU.

 

I faktycznie. Na ulicach widać panów w białych czapeczkach, panie z zasłoniętymi twarzami, jest też dużo meczetów. I piękna, prawie pusta plaża.

O tej porze roku we wschodniej części wyspy nie ma sezonu turystycznego, w przeciwieństwie do wybrzeża zachodniego, przyciągającego tysiące turystów i plażowiczów. Puste knajpy, hotele, kierowcy tuk tuków nudzący się na skrzyżowaniach w oczekiwaniu na turystów, zamyśleni i ziewający funkcjonariusze policji turystycznej i ratownicy.

Nie próżnują jedynie małpy, skaczące po dachu hotelu z rumorem. Ale dla nich nie ma dobrej ani złej pory roku 🙂

Trincomalee na wschodnim wybrzeżu Sri Lanki reklamuje się jako jedyne miasto na świecie, gdzie jelenie chodzą swobodnie po ulicach. I to prawda!

 

 

NILAVELI.

 

W pobliżu znajduje się uchodząca za najpiękniejszą na Sri Lance plaża Nilaveli. Akurat nie ma tu sezonu z powodu monsunu. Objawia się to lekkim wiatrem, wyższymi falami i niewielkim zachmurzeniem, poza tym warunki do plażowania są wymarzone.

 

 

Zatrzymaliśmy się w wiosce zamieszkanej przez rybaków i rolników, którzy dorabiają wynajmowaniem pokojów i dokarmianiem turystów, gdyż trudno tu o bar lub restaurację.

W naszym gospodarstwie agroturystycznym przywitali nas dwaj szczerbaci dziadkowie, którzy po wysprzątaniu pokoju odpalili traktory i wrócili do prac polowych.

Kierujemy się na plażę. Woda lekko wzburzona, wysokie fale, więc ratownicy wywołują z kąpieli co bardziej brawurowych pływaków.

Dzieciarnia puszcza latawce i lepi zamki z piasku, tutejsze kobiety zażywają kąpieli całkowicie ubrane. Tylko turystki kąpią się w strojach kąpielowych, co jest tu uważane za odważne zachowanie. Dla lokalnych mężczyzn są atrakcją. Obserwują białe damy ukradkiem i nawet robią im zdjęcia z ukrycia.

Jedyna knajpa w wiosce była dziś zamknięta z powodu święta. Poszliśmy więc do sklepu po banany. Zakończyło się zaproszeniem do domu właścicieli. Poczęstowali nas słodkim ryżem z orzechami i rodzynkami oraz herbatą z imbirem.

Pan domu jest rybakiem. Obiecał zrobić nam kolację z tego, co dziś złowi. I słowa dotrzymał. Wieczorem stół uginał się od wielkiej michy ryżu, ryb prosto z grilla, krabów i krewetek, sałatek i ziemniaków. Najedliśmy się jak nigdy wcześniej podczas tej podróży, co przełożyło się na znakomite nastroje. Na jutro mamy zaproszenie do innej rodziny na śniadanie. Mam nadzieję, że podołamy wyzwaniu, bo porcje serwowane przez tutejszych nie należą do skromnych.

Dziś jest święto. Strzelają petardy i fajerwerki, kolorowo ubrani ludzie odwiedzają się w domach. Na podwórkach płoną ogniska, z głośnika świątynnego dobiegają jakieś psychodeliczne pieśni, przypominające mantry.

Wieczorem przemieścimy się nocnym autobusem na zachodnie wybrzeże…Bliżej lotniska. Niestety, pobyt na Sri Lance dobiega końca…

 

MAŁE PODSUMOWANIE.

 

Komu spodoba się Sri Lanka? Chyba WSZYSTKIM! Miłośnikom egzotyki, orientalnej kuchni, tajemniczych świątyń, zabytków, plażowiczom i amatorom fauny i flory.

Zdobądź Adam’s Peak, wejdź na Sigiriyę, wykąp się w oceanie, zjedz ryż, popij lankijską herbatą i uważaj na oszustów!

Ceny: za około 60-80 zł znajdziesz „dwójkę” ze śniadaniem w przyzwoitym hotelu. Obiad w lokalnym barze to kilka-kilkanaście zł. Przejazdy autobusami międzymiastowymi – groszowe sprawy.

Bardzo drogie jak na Azję są używki: piwo w sklepie około 6 zł, papierosy aż 18-20 zł!

Wstępy: bardzo droga jest Sigiriya – 30 USD.

Safari w parkach narodowych około 80-100 zł za osobę, w zależności od organizatora.

Tak więc ruszaj na Sri Lankę – mam nadzieję, że informacje zawarte w tekście będą pomocne przy planowaniu i organizacji pobytu. Daj znać jak było 🙂

Lubisz podróże? Spodobał Ci się ten artykuł? Jeżeli TAK – dołącz do ekskluzywnego grona Ziemian Objechanych i polub na Facebooku FANPAGE tego bloga.

Znajdziesz tam relacje na żywo z wypraw, zdjęcia i informacje praktyczne przydatne podczas podróży.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *