ETIOPIA – RELACJA Z WYPRAWY, ATRAKCJE, INFORMACJE PRAKTYCZNE.

Zabieram Was dziś na Czarny Ląd.

W relacji otwierającej cykl opowieści podróżniczych opowiem o samotnym wyjeździe do Etiopii na przełomie maja i czerwca 2013 roku.

Etiopia zawsze była na liście miejsc, które chcę odwiedzić, a akurat trafiłem na atrakcyjną cenę przelotów z Berlina Tegel do Addis Abeby, więc W DROGĘ!

Wizę etiopską można uzyskać na lotnisku za 20 USD (stan na maj 2013), obecnie można ją zakupić także przez internet :

 

 https://www.evisa.gov.et/#/home 

 

Wyposażyłem się w mapę, przewodnik i zacząłem zbierać informacje praktyczne na temat tego kraju. Okazało się, że dobrze wybrałem termin – zdążę wrócić przed rozpoczęciem pory deszczowej.

Początkowo – zaraz po zakupie biletu – zastanawiałem się, czy taka samotna podróż na Czarny Ląd to nie skok na zbyt głęboką wodę. Ale skoro powiedziało się A – trzeba powiedzieć Ą.

Bywałem już w innych egzotycznych miejscach i wszystko jakoś się układało, więc dlaczego miało być inaczej tym razem?

Do Addis Abeby przyleciałem późną nocą. Kiepska pora na szukanie noclegu i samotne łażenie z plecakiem po obcym mieście, więc wcześniej zdecydowałem się na zarezerwowanie hotelu z opcją transportu z lotniska.

Po przylocie okazało się, że nikt na mnie nie czeka. Musiałem więc wziąć taksówkę za paskarską cenę – wiadomo, lotniskowa mafia szoferska.

Niebieska Łada (najpopularniejszy model samochodu w Addis Abeba) dowozi mnie na miejsce przez ciemne i puste ulice.

 

 

W recepcji zadałem oczywiste pytanie: dlaczego nikt po mnie nie wyjechał mimo takich właśnie ustaleń? Recepcjonistka z rozbrajającą szczerością wyjaśniła, że u nich jest inny kalendarz i dlatego chcieli wysłać transport po mnie… dopiero jutro.

 

Ciekawostki tego kalendarza to:

 

  • rok składa się z 12 miesięcy liczących po 30 dni i z jednego miesiąca liczącego 5 dni (w roku przestępnym 6).
  • doba zaczyna się o wschodzie słońca, czyli zwykle o godz. 7.00 lokalnego czasu.

Zamieszanie na maxa, łatwo nie będzie 🙂

Wiem już skąd pochodzi hasło reklamujące Etiopię jako KRAJ TRZYNASTU MIESIĘCY SŁOŃCA. Ale wróćmy do recepcji.

– Tej nocy Twój pokój jest zajęty. Ale dziś, sir, możesz spać w innym pokoju (oczywiście 100% droższym), a jutro przeniesiesz się do tego, który zarezerwowałeś.

Cóż, propozycja nie do odrzucenia… Wydaje mi się, że „pomyłka” z liczeniem czasu nie była przypadkowa.

Po chwili byłem już w pokoju. Na pierwszy rzut oka taki sobie, widywałem gorsze. Jednak im dalej w las…

Na podłodze znajdowała się centymetrowa warstwa wody cieknącej z pękniętej rury biegnącej pod zagrzybionym sufitem. Musiałem więc przestawić legowisko, a wszystkie graty umieścić w wyżej położonych miejscach tj. na szafie i krzesełkach.

Postanawiam zapoznać się z nocnym życiem Addis Abeby. Wyruszam na gwarne pomimo późnej pory ulice dzielnicy Piazza. Oczywiście od razu poznałem nowych „kolegów”:

 

-Cześć, skąd jesteś? Napijesz się piwa?

 

Wchodzę do baru. Przed wejściem zaczął mnie obmacywać jakiś gość, więc odskoczyłem. Okazało się, że to normalne w Etiopii. Przed niektórymi hotelami, bankami, barami, pocztami i lepszymi sklepami funkcjonuje instytucja nieumundurowanego „oficera ochrony”, który ma za zadanie sprawdzić, czy wchodzący nie wnoszą niebezpiecznych przedmiotów.

Zamawiam lokalne piwo St. George (nawet niezłe) i przyglądam się harcom młodych Etiopczyków. Imprezowicze dosiadali się do mnie, zagadywali, oferowali różne usługi, takie jak pokazanie miasta nazajutrz, zakup płyt z tutejszą muzyką lub poznanie z etiopskimi pięknościami. Jedna z nich dosiada się do mnie, po chwili czuję jej dłoń na moim udzie.

 

-Postawisz mi drinka, przystojniaku?

 

Cóż, nieźle się natrudziłem zanim spławiłem wszystkich natrętów.

Dodam, że w etiopskich barach mało kto używa popielniczek, kiepuje się na podłogę. Natomiast w łazienkach zamiast mydła używane są (nawet z powodzeniem) … kostki do WC.

Tak wyglądało nocne powitanie, które zgotowała mi Afryka podczas pierwszych odwiedzin tego kontynentu.

Nazajutrz przed hotelem zaczepia mnie kandydat na przewodnika.

-Orion jestem.

Oferuje całodniowe oprowadzenie po mieście za 10 USD. Najpierw posiłek. Podstawą kuchni etiopskiej jest indżera – duży okrągły placek o porowatej powierzchni, do którego dodają mięso, warzywa,  jajko na twardo. Je się to rękami lub rzadziej przy użyciu sztućców – ale tylko w lepszych knajpach. Najpopularniejsza etiopska potrawa jest kwaśna i nie przypadła mi do gustu.

 

 

Idziemy na Mercato, największy bazar w tej części świata. Pełna egzotyka. Stosy kolorowych towarów, płodów rolnych, klatki z drobiem, ciuchy, starzyzna. Jest kilka alejek z zagraconymi warsztatami, w których rzemieślnicy przy pomocy nożyc i młotów dają drugie życie żelastwu dostarczanemu przez zbieraczy złomu. Wśród huku i zgrzytu produkują wiadra, beczki, żyrandole, klatki dla zwierząt, stojaki itd. Są też ręczne pralnie butów przywożonych z europejskich second handów na kilogramy, a może nawet tony. Po odpowiedniej obróbce ponownie trafiają do obiegu.

 

 

Jest kolorowo, tłoczno i gwarno. Tragarze noszą na głowach rekordowo duże pakunki. Trzeba uważać na kieszonkowców, oszustów i naciągaczy.

Mili „studenci” zaprosili mnie do knajpy na herbatę i orzeszki. Na koniec okazało się, że to ja sponsoruję dzisiejszy wieczór, a rachunek opiewa na – uwaga – 180 USD (!). Ewidentne oszustwo.

Co robić? Przez głowę przebiegają mi tabuny pomysłów na wybrnięcie z sytuacji. Jeden głupszy od drugiego – ale trudno o zdrowy rozsądek w sytuacji wyglądającej na beznadziejną. Siedzę tu sam, otoczony wianuszkiem kilku Czarnych. Widzę ich oczy wbite we mnie i bacznie obserwujące każdy mój ruch. Mam wrażenie, że skanują mnie wzrokiem w poszukiwaniu portfela.

Dzwonić po policję? Hmmm… I co im powiem? Nawet nie jestem w stanie podać lokalizacji knajpy. Poza tym czy dogadam się po angielsku? Wątpliwe. Zresztą kelner może powiedzieć, że zamówiłem diabli wiedzą jak drogie potrawy i teraz migam się od zapłaty. I pewnie uwierzą jemu, a nie mnie. Poza tym mogą być w zmowie.

Kolejny pomysł – idiotyczny, przyznaję: iść na całość. Wywrócić gwałtownie stół, walnąć w pysk najbliższego i dać dyla korzystając z zamieszania.

Bez sensu…Taki numer może przejść tylko w westernie. Tutaj nie da rady. Jestem sam, ich chyba z pięciu lub sześciu. Jak mnie dopadną to po mnie…

„Tylko spokój może nas uratować” – myślę w duchu.

Postanawiam grać na zwłokę. Mówię, że gotówkę mam w hotelu. Na to mój przewodnik, Mr Orion:

 

-OK, zostawię tu pod zastaw licencję przewodnika i pójdziemy do hotelu po forsę.

 

Aha… Więc on też należy do spisku. No, mogłem się tego domyślać: w końcu to do niego należał wybór lokalu. ”Studenci”, kelner, przewodnik – jedna klika.

Strach powoli zamienia się w gniew. Postanawiam, że nie dam się oskubać w tak trywialny sposób. Tłumaczę, że jestem w Etiopii od dłuższego czasu, znam ceny i nie zapłacę tych 180 dolców. I niech dzwonią po policję jeśli chcą. Ale chętnie zapłacę realną cenę za te orzeszki i kilka herbat i BYE.

Trafiłem. Nie wyglądali na skorych do kontaktu z policją. Rzucam na stół jakieś drobne i kieruję się do wyjścia. Widzę ich zdziwienie. Pewnie robili taki kant wielokrotnie i przechodził. A tym razem lipa…

Wychodzę z tego przybytku czym prędzej i gdy tylko zatrzasnęły się za mną drzwi – RURA! Zwiewam do jakiegoś parku i chowam się w krzakach. Obserwuję, czy mnie nie gonią, ale na szczęście odpuścili. Ufff…

Gamoń ze mnie do kwadratu. Przecież czytałem, że miejscowi stosują takie triki. I mimo to o mały włos padłbym ich ofiarą. Obudź się, człowieku, bo będzie kiepsko.

Dla uspokojenia rozkołatanych nerwów poszedłem na piwo do jakiejś dyskoteki. Masa „dziewczynek” posyła mi buziaki, oczka, uśmiecha się zalotnie, więc się szybko zwijam.

Cóż, biała skóra pachnie im zielonymi banknotami z wizerunkami prezydentów, więc alfonsi mogli dosypać mi czegoś do napoju i oczyścić kieszenie.

Na ulicach pełno żebraków, bezdomnych, bosych dzieciaków, ale ogólnie ludzie mili i pomocni. Jakaś pani zapłaciła za mój bilet autobusowy, gdy okazało się, że nie mam drobnych.

Jutro przed świtem jadę dalej, więc kupiłem na drogę bułkę, ananasa i banany. Plus rolkę papieru toaletowego na wszelki wypadek.

Jeszcze zanim słońce wzeszło nad stolicą Etiopii opuszczam zagrzybiony hotel i jadę na reprezentacyjny plac Addis Abeby – Meskel Square, skąd wyruszają autobusy m.in. do Bahir Dar nad jeziorem Tana w zachodniej części kraju.

Obserwuję Etiopczyków oczekujących na transport. Witają się zwrotem SALAMNO, jednocześnie nachylają się do siebie i trącają ramionami.

 

„NIEMIECKA TECHNOLOGIA, CHIŃSKIE CENY”

 

to hasło reklamujące firmę autobusową, która wywiozła mnie z Addis Abeby na prowincję. Myślałem, że AA jest egzotyczne, ale prawdziwa Afryka zaczęła się na przedmieściach stolicy. Osiedla slumsów, chatek z płyty pilśniowej, krytych blachą falistą lub folią przyciśniętą kamieniem lub starą oponą.

Pojazdy zmierzające do Bahir Dar uformowały swoisty konwój składający się z autobusów i niemożebnie naładowanych ciężarówek. Droga tylko częściowo pokryta asfaltem. Kilka razy grzęźniemy w błocie.

Po opuszczeniu stolicy ukazały się zielone tarasowe wzgórza, suche koryta rzek sezonowych, potem typowe afrykańskie wioski z patyków oblepionych gliną i krytych strzechą.

Autobus ciągle przystawał, żeby przepuścić stada kóz i krów z odstającymi żebrami, pilnowane przez bosonogich pastuszków okutanych w szarobure koce. Powodowało to liczne opóźnienia, dlatego do hasła reklamowego „Niemiecka technologia, chińskie ceny” dodałbym od siebie „etiopska prędkość”.

Na postojach oblegali nas młodzi sprzedawcy gumy do żucia, papierosów, chusteczek higienicznych, ciastek i wody mineralnej oraz dostojnie wyglądający starcy z długimi, siwymi brodami, podparci kosturami i niesamowicie chudzi. Mieli na sobie powłóczyste szaty w kolorze białym, bordowym lub brązowym. Tak pewnie wyglądali starotestamentowi prorocy.

Skoro mowa o Starym Testamencie: większość etiopskich mężczyzn nosi takie imiona jak Abraham, Moses, Zakarias, Salomon, David, Issac, Samuel, Tewodros (Teodor).

Plus dla etiopskiego odpowiednika Inspekcji Transportu Drogowego. Odwalają kawał dobrej roboty. Zatrzymują pojazdy transportu publicznego, sprawdzają czy nie zostało sprzedanych więcej biletów niż jest miejsc siedzących, wyrywkowo pytają pasażerów o cenę biletu, by stwierdzić czy ktoś nie został oszukany.

W autobusie puszczali komedie i teledyski z DVD. Wtedy większość pasażerów klaskała w dłonie do rytmu i śpiewała razem z wokalistami.

 

 

W trakcie podróży poznałem się z koszykarkami z Addis Abeba, jadącymi na turniej do Bahir Dar. Pomogły mi znaleźć nocleg w hotelu z naprawdę dobrymi warunkami. Marmurowa łazienka z ciepłą wodą, TV i znakomitym widokiem na największe w mieście skrzyżowanie, a na nim tragarze z towarami na głowach, kolorowe motoriksze, sprzedawcy egzotycznych owoców, barwnie ubrane kobiety.

Zasiadam na tarasie z piwkiem za 2,5 zł i obserwuję z zaciekawieniem popołudnie na afrykańskiej prowincji.

Wieczorem okazało się, że jedna z koszykarek ma urodziny, więc była okazja, by napić się wina. Wsiadamy w motoriksze i kierujemy się do tradycyjnego etiopskiego lokalu obejrzeć tańce.

Byłem w zwykłej koszulce z krótkim rękawem, bo temperatura wynosiła około 22 stopni, ale moje towarzyszki zabawy poubierały się w kurtki i swetry i nawet szaliki (!). Dla nich był to bardzo zimny wieczór.

Tańce zrobiły wrażenie, nie ma co. Przecudnej urody tancerki poruszały się finezyjnie, grały na oryginalnych instrumentach i śpiewały.

Potem na scenę wyszedł brodaty, bosonogi dziadek w wielkim, kolorowym turbanie. Grał na jednostrunowych skrzypkach i zagadywał wesoło do gości. Wyśpiewał mi coś takiego:

 

-Witaj, bracie! Pokój z tobą.

To nie przypadek, że tu jesteś.

Bóg cię skierował, byś znalazł etiopską żonę.

 

Wzbudził tym wesołość wśród gości. Potem spytał przez całą salę skąd jestem. Gdy odpowiedziałem wyśpiewał:

 

-Znam takie małe państwo przy niemieckiej granicy!

 

I znów salwa śmiechu podchmielonych imprezowiczów.

Wieczorem pogryzły mnie jakieś insekty. Porobiły mi się czerwone, swędzące bąble, więc musiałem użyć medykamentu. Na szczęście pomogło.

Następnego dnia koszykarki zaprosiły mnie na trening. Ćwiczyły przed nadchodzącym turniejem. Poruszały się jak pantery. Wyglądało to profesjonalnie. Żadnych pisków lub nietrafionych podań. Stałem w afrykańskim słońcu chyba z godzinę i lało się ze mnie, ale na koszykarkach i ich trenerze upał nie robił wrażenia. Potem przyszli malarze, by namalować linie na boisku i było po treningu.

Od wczoraj łazi za mną jakiś gość. Towarzyszy mi na zakupach, na śniadaniu w hotelowej restauracji, był też na treningu. Próbuje namówić mnie na wycieczkę po jeziorze Tana za słoną kasę. W końcu dogadałem się z koszykarkami oraz trenerem i popłyniemy razem, wyjdzie taniej.

Po treningu sportsmenki postanowiły poddać się tunningowi i zniknęły gdzieś „na piętnaście minut”. Wróciły po trzech godzinach totalnie odmienione.

Jedna ufarbowała się na blond, inna na rudo, a pani kapitan zabarwiła swoje włosy przypominające czarną watę cukrową na kolory flagi etiopskiej tj. zielony, żółty i czerwony. Inna zawodniczka zafundowała sobie ryżego irokeza, wystającego spośród misternie zaplecionych, imponujących warkoczyków. Ozdobiły się plastikową, barwną biżuterią i ruszyliśmy na wycieczkę łódką po jeziorze Tana.

Gdy pruliśmy zielone fale dziewczynom zebrało się na śpiewy. Nie pozostałem gorszy i po tafli jeziora poniosło się  „Szła dzieweczka do laseczka”. Razem śpiewaliśmy „a-ha, ha”.

Na jednej z wysp koszykarki podarowały mi piękny zielono-żółto-czerwony szal. Potem zwiedzaliśmy klasztory z niesamowitymi malowidłami w intensywnych, jaskrawych barwach. Klasztor leżał wśród drzew, a mieszkający w nim mnisi mieli uduchowione twarze z nieobecnymi spojrzeniami. Budowla obwieszona była małymi dzwoneczkami, które melodyjnie dzwoniły poruszane wiatrem znad wody.

 

 

Po powrocie na stały ląd wsiadamy w dwie motoriksze. I to był błąd. Jedna z nich zabrała zbyt dużo pasażerów i kierowca musiał zapłacić mandat.

Wieczorem przed hotelem otoczyła mnie grupa nachalnych, hałaśliwych Murzynków. Chcieli mnie naciągnąć na coś, ale ich spławiłem.

Rano obudziły mnie kościelne dzwony i zawodzenie muezzina z pobliskiego meczetu, który śpiewnym „Aaaaallaaaah aaakbaaaar” wzywał wiernych do porannej modlitwy.

 

WODOSPAD NA NILU.

 

Po śniadaniu kierujemy się na dworzec autobusowy z zamiarem zwiedzenia wodospadu na Nilu Błękitnym. Na dworcu koszykarki zostały otoczone przez kilkudziesięciu wielbicieli, którzy nie odstępowali ich na krok i głośno buczeli „uuuuuueeeeee”, co pewnie jest lokalnym sposobem na podryw, bo dziewczyny szły wyprostowane, zadowolone, rozdawały gorące spojrzenia i gwiazdorskie uśmiechy.

Podjeżdża autobus. Wehikuł pamiętający pewnie czasy cesarza Hajle Selasje, oblepiony wizerunkami świętych, piłkarzy ligi brytyjskiej i hollywoodzkich aktorów, obwieszony frędzelkami, pomponikami, talizmanami i z pękniętą szybą, zabezpieczoną reklamą proszku do prania i taśmą klejącą. Mały chłopczyk przytoczył wielką oponę, oparł ją o burtę pojazdu, wdrapał się na nią i mył szyby szmatką.

 

 

Zewsząd otaczają nas sprzedawcy mydła i powidła oraz żebracy, których pilnujący dworca policjant pogonił bambusowym kijem. Pomogło. Na minutę.

Do autobusu wsiedli chłopi jadący na targ ze skrzynkami i workami z warzywami, nastoletnie mamuśki z bobasami w tobołkach na plecach, żołnierz z karabinem oraz kilku bosych starców i inne barwne persony.

Po kilku kilometrach zatrzymali nas dwaj mnisi o wyglądzie starotestamentowych proroków, wsiedli do autobusu, zebrali datki do rozłożonego kolorowego parasola, pobłogosławili darczyńców, podziękowali grzecznie i wysiedli, a my pojechaliśmy dalej.

Dotarliśmy do ubogiej wioski Tis Abay. Kupiliśmy bilety (dla mnie dużo droższe jako dla obcokrajowca) i wraz z przewodnikiem ruszyliśmy w stronę wodospadu Nilu Błękitnego, który okazał się brunatny, ale i tak robi wrażenie. Podobno wygląda o niebo lepiej w porze deszczowej.

Po drodze towarzyszyły nam wiejskie dzieciaki grające na piszczałkach w barwach Etiopii. Próbowały nam wcisnąć pamiątki, wodę i jakieś przekąski. Teren był „zaminowany” przez zwierzynę, więc trzeba było mieć się na baczności, by nie wdepnąć w niespodziankę.

 

 

Kolejny punkt programu to degustacja słodkiego piwa na bazie miodu. Napój miał kolor kanarkowej żółci, a pije się go z przezroczystych wazoników, przypominających kształtem kolby laboratoryjne.

W drodze powrotnej w autobusie wywiązała się sprzeczka pomiędzy dwoma pasażerami a kierowcą, którą ten ostatni szybko zakończył, wypłacając adwersarzom po plaskaczu i wykopując ich z autobusu.

Awanturnicy wysiedli złorzecząc głośno i… po kilku kilometrach autobus stanął w szczerym polu i odmówił współpracy. Pasażerowie zgodnie orzekli, że to klątwa wyrzuconych podróżnych. Jednak kierowca wraz z pomagierem przy użyciu młota, stalowego drąga i klucza francuskiego po godzinie przywrócili mu sprawność.

 

 

Wieczorem koszykarki urządziły tradycyjną ceremonię parzenia kawy. Od personelu hotelowego pożyczyły piecyk, niski stolik i patelnię, na której uprażyły ziarna kawy. Podłogę tarasu wyłożyły ozdobną trawą. Na stole znalazło się miodowe piwo, popcorn własnej roboty, ciastka i wonne kadzidełka.

Gdy tak siedzieliśmy od strony okolicznych wzgórz nadeszły podmuchy tropikalnego wiatru, które spowodowały, że w powietrzu zaczęły wirować stare gazety, torebki foliowe, trawy i wysuszone liście palm, a gołe żarówki zwisające na drutach przy straganach rozkołysały się rzucając ruchome refleksy. Potem pojawiły się błyski i grzmoty, które na serio przestraszyły przekupki, handlarzy i przechodniów.

Ludzie w popłochu zakładali na głowy foliowe woreczki, zwijali tobołki i szukali schronienia. Po chwili ulice zmieniły się w brunatne, rwące potoki. Krople ulewy intensywnie bębniły o blaszane dachy straganów, slumsów oraz przystanków, rozpędzone ciężarówki rozjeżdżały kałuże i ochlapywały przechodniów, piszczące z radości dzieciaki taplały się w błocie, a smutne krowy stały ze zwieszonymi łbami i obserwowały wodę płynącą po ulicach i wzbierającą w rynsztokach pełnych odpadków.

 

ETIOPSKI CAMELOT.

 

Postanawiamy razem pojechać do Gonder, miejscowości słynącej z tzw. afrykańskiego Camelotu, czyli zamku faktycznie przywodzącego na myśl budowle z legend o królu Arturze.

 

 

Żegnam hotelowy personel, w tym ochroniarza, siwego dziadka kimającego całymi dniami na fotelu w recepcji, a nocą przemierzającego bezszelestnie korytarze z archaicznym muszkietem na ramieniu.

W drodze do Gonder koszykarki śpiewały afrykańskie szlagiery. Mój plecak jechał na dachu przywiązany sznurkiem. Na przystankach busa oblepiały bose dzieciaki proszące o ciastko, koszulkę, butelkę wody lub cukierki. Albo pieniądze na książki lub komputer.

Po obejrzeniu zamku pożegnałem Czekoladki i znalazłem hotel, którego właściciel od razu mi podpadł. Dopytuję o dworzec, bo chciałem kupić bilet na poranny autobus do Axum. Najpierw powiedział, że dworzec jest zamknięty, ale on może zadzwonić do biura i zarezerwować bilet, który kosztuje 12 USD.

Gdy chciałem się przejść, by sprawdzić te informacje powiedział, że dworzec leży godzinę drogi stąd i może mi załatwić rikszę za 10 USD. Coś mi nie pasowało w tej historii, więc ruszam na dworzec w poszukiwaniu prawdy 😉 Co się okazało?

  • dworzec był otwarty.
  • znajdował się 10 minut piechotą od hotelu
  • bilet kosztował 5 USD

Oczywiście skwapliwie skorzystałem z okazji i kupiłem bilet, a po powrocie powiedziałem o tym właścicielowi, ale nie przejął się wcale tym, że zdemaskowałem jego kłamstwa.

Wniosek jest taki, że nikomu nie można ufać, weryfikować każdą informację w kilku źródłach i pamiętać, że biała skóra powoduje, że na każdym kroku jestem celem najróżniejszych oszustów i naciągaczy.

W drodze z dworca postanowiłem napić się piwka. Wchodzę do lokalnej mordowni, gdzie kufelek kosztuje 1,5 zł. Etiopscy piwosze gapili się na mnie, pokazywali palcami, śmiali się, coś zagadywali po swojemu, ale niezwykle przyjaźnie.

Bardzo chciało mi się pić, więc pierwszy kufel wychyliłem duszkiem, co wzbudziło w nich wielkie zdziwienie. Namawiali mnie nawet bym powtórzył. Kolejne piwo wypijam już normalnym tempem.

Wiadomość o egzotycznym piwoszu rozeszła się po okolicy błyskawicznie i gdy opuściłem lokal wszyscy kiwali do mnie przyjaźnie i pokazywali gest naśladujący szybkie wypicie piwa.

Wieczorem brat hotelarza (tego który próbował mnie zrobić w balona z biletem) poszedł w jego ślady. Powiedział, że jest ubogim studentem, potrzebne mu książki, ogólnie chciał mnie naciągnąć na kasę.

Pokazał mi – jak twierdził – wypożyczony z księgarni słownik, który jest mu „absolutnie konieczny”. U nas taka książka kosztuje pewnie ze 100 zł. W Etiopii trzeba dodać 100% „podatku od białej skóry”.

Nieufność wzmożona ciągłymi kontaktami z tutejszymi naciągaczami kazała zachować wzmożoną czujność i nie myliłem się. Po bliższych oględzinach słownika okazało się, że posiada on już dedykację od innego turysty, który sprezentował go chłopakowi kilka dni temu, a ten chciał bym go „kupił” ponownie.

W hotelu miałem zarezerwowany pokój z łazienką. Sęk w tym, że nie było wody. Mała strata, gdyż łazienka była potwornie zagrzybiona i lepiej z niej nie korzystać.

Kazik śpiewał kiedyś „Płomienne zorze budzą mnie ze snu”, mnie natomiast obudziło stado karaluchów biegających radośnie po podłodze. Spokojnie, wyglądają tak sobie, ale są nieszkodliwe.

Przed wschodem słońca czym prędzej chciałem opuścić hotel, ale nie było to takie proste. Recepcja i brama zamknięte, żadnych śladów życia. W końcu w afrykańskich mrokach znalazłem i obudziłem jakiegoś faceta, on innego i klucz się znalazł.

Uzbrojony w latarkę ruszam na dworzec, mijając po drodze dziesiątki bezdomnych koczujących na ulicach pod płachtami z folii, tektury, starymi workami lub kocami. Niektórzy mieli przywiązane do nadgarstków plastikowe butelki. Może to ich jedyny dobytek?

Widziałem też pasterzy pakujących na ciężarówki stada kóz i wywożących je bladym świtem na podmiejskie pastwiska.

Dworzec był zamknięty na kłódkę. Przed bramą kłębili się Czarni Bracia i Siostry z tobołkami, wiadrami, beczkami i skrzynkami na głowach. Gdy strażnik zdjął kłódkę cały ten tłum ruszył z wrzaskiem do autobusów.

 

DROGA DO AXUM.

 

Po drodze dosiadali się chłopi ze skrępowanymi kurami, przywiązanymi do kija po kilka sztuk. Jedna z nich uwolniła się i głośno gdacząc biegała pomiędzy siedzeniami autobusu ku uciesze pasażerów.

Na postojach podbiegały dzieciaki, chwytały mnie za rękę, porównywały jej odcień ze swoimi i śmiały się, że taka biała.

 

Autobus toczy się wśród gór i wjeżdża na tzw. Dach Afryki. A droga? Nie nazwałbym tego drogą. To po prostu miejsce przez które przejechał spychacz, a potem walec. Ale może wkrótce sytuacja ulegnie zmianie, bo widzę, że trwają jakieś roboty. Wysadzają dynamitem skały, dokoła jakieś maszyny budowlane – jest nadzieja.

 

 

Co chwilę musiałem gryźć się w język, by nie krzyknąć „o k…..”, gdyż kilkusetmetrowe przepaście przyprawiały o palpitacje, zwłaszcza że autobus (będący pewnie gimbusem gdzieś w Arizonie lub Texasie dawno temu) skrzypiąc kiwał się dosłownie kilka centymetrów nad krawędzią drogi. Żadnych barier ani innych zabezpieczeń.

Na poboczu widzę ciężarówkę z farbami wywróconą do góry kołami. Oczywiście okoliczni rolnicy „zabezpieczyli” to, co wypadło z pojazdu. Pewnie ich chaty niebawem zmienią image. Mijam też koparkę zgniecioną przez blok skalny i wywrotkę z kamolami wielkości telewizora, która nie wyrobiła na zakręcie. Miejmy nadzieję, że nikt nie zginął.

Na miejsce dotarłem po dwunastu godzinach jazdy w kurzu przez typowe afrykańskie biedne wioski z chatami krytymi strzechą. Co ciekawe – z niektórych z nich wystawały talerze anten satelitarnych. Mali mieszkańcy zwoływały się głośno, gdy nadchodziła największa atrakcja dnia – przyjazd autobusu.

Podczas jazdy zawarłem znajomość z Czarnym Bratem, mieszkającym w Szwajcarii uchodźcą z Erytrei. Jechał do obozu zorganizowanego przez ONZ, by odwiedzić rodzinę.

Inny Erytrejczyk na emigracji w Etiopii bezinteresownie pomógł mi znaleźć nocleg i koryto, w tym pyszne musy owocowe z mango i innych owoców.

Nieźle skonstruowana ta Afryka. W dzień pogoda dopisuje, więc można zwiedzać, natomiast wieczorami nadchodzą burze i to konkretne, z wichurą i wyładowaniami. W czasie ostatniej burzy woda płynęła po okiennych szybach, a hotelowa żarówka 30W przygasała co chwilę, jak w schronie podczas bombardowania.

 

ETIOPSKIE ŻYCIORYSY.

 

Codziennie spotykam kilku nastolatków, którzy opowiadają mi taką bajkę:

 

-Jestem sierotą (ewentualnie: rodzice mieszkają w małej wsi, żyją biednie z uprawy pola), utrzymuję się sam, wynajmuję pokój, pomagam ośmiu braciom i siostrom, muszę ich wyżywić. Nie mam pieniędzy na szkołę, więc przestałem chodzić, ale chcę się uczyć, bo jestem zdolny. Moim idolem jest Albert Einstein, znasz go? Chcę zostać naukowcem/lekarzem/pilotem/ministrem. Pomóż mi, sir. Za tydzień mam urodziny/ważny egzamin, daj mi pieniądze na książki/buty/ubranie. Wczoraj Anglik dał mi 50 USD, nie bądź gorszy! Skąd jesteś? Z Polski? O, to piękny kraj, kocham Polskę! Macie tam piękne kobiety! W ogóle to możesz mnie adoptować! Będę twoim afrykańskim synem, a ty moim europejskim ojcem i będziesz mi przysyłać różne rzeczy i pieniądze, a kiedyś zaprosisz mnie do Europy. A tymczasem znajdę ci hotel/restaurację itd.

I pada jakaś kilkusetdolarowa cena za przysługę.

 

Nieźle potrafią grać na uczuciach….

Początkowo brzmiało to wiarygodnie, żal mi było tych dzieciaków. Nabierałem się i dlatego jakoś ich wspierałem, ale po którejś z kolei takiej opowieści doszedłem do wniosku, że to ściema dla zachodnich turystów o miękkich sercach i wypchanych portfelach.

To była ściema indywidualna, teraz grupowa: otacza mnie liczna gromada łebków w strojach sportowych. Pokazują jakiś dokument – coś jak dyplom – w ich narzeczu oczywiście, z oficjalnie wyglądającą pieczęcią i zaczynają inną bajkę:

 

-Hi, mister! Lubisz futbol? Jesteśmy młodymi piłkarzami. To jest bramkarz, a ja jestem kapitanem. Gra idzie nam świetnie, ale klub nie może funkcjonować z powodu braku funduszy. Zobacz, tu jest sklep sportowy. Kup nam coś! Albo nie… Daj nam trochę forsy, sami kupimy to, co potrzebne.

 

Zaiste, taktykę mają opanowaną po mistrzowsku. Ich młodsi koledzy są mniej wyrafinowani. Podbiegają na ulicy i mówią po prostu:

 

-Cześć, daj trochę forsy!

 

Nie owijają w bawełnę. Nie dają spokoju na ulicach, w pobliżu knajp, zabytków, dworców, nawet na hotelowym tarasie wypatrzą Białego, którego uważają za chodzącą kasę zapomogową. Mało tego. Gdy wieczorem wychyliłem się przez okno, by zapalić papierosa, zamiast spodziewanych cykad usłyszałem z mroków etiopskiej nocy:

 

-Mister, give me some money!

 

Axum to miłe miasto z kamienia, nie z jakimiś tam lepiankami z patyków i gliny. Posiada szerokie ulice z asfaltem i chodnikami brukowanymi żółtym i szarym kamieniem. Przy ulicach rosną piękne palmy i rozłożyste akacje, które dają przyjemny cień.

Siadam po takim drzewem popijając mus z mango i ananasa i obserwuję dredziarzy jeżdżących na rowerach bez trzymanki, rozpędzonych motocyklistów w kolorowych koszulach rozwiewanych pędem powietrza, uczniaków w mundurkach szkolnych w kolorze „szpitalny błękit”, nadobne matrony spacerujące pod kolorowymi parasolkami ze złotymi frędzlami, prześliczne dziewczyny kupujące ciuchy i kosmetyki, ekspedientki plotkujące przed sklepami i straganami, z ociąganiem biorące się za obsługę, gdy przyjdzie klient. Przecież muszą dopić kawę 🙂

Axum obejrzałem prastare iglice, których powstanie otacza tyle samo legend, co w przypadku egipskich piramid. Niestety, kilka iglic przewróciło się i popękało.

 

 

Na każdym kroku mnóstwo dzieciarni. Wszędzie ich pełno. Czym bawią się mali Etiopczycy? Otóż wszystkim, co jest pod ręką. Może to być toczenie po ulicy metalowej obręczy przy pomocy starego pogrzebacza, zabawa w chowanego na cmentarzysku starych opon, rzucanie patykami w przejeżdżające auta. Pasą stada owiec, kóz i krów. Wielokrotnie widziałem jak grają w piłkę, ale nie jest to odpowiednie słowo. To po prostu płócienny worek, wypełniony szmatami i uformowany w kulisty kształt, obwiązany sznurkiem.

Tornistry są tu bardzo rzadkim luksusem. Uczniowie noszą książki luzem, obwiązane tasiemką lub sznurkiem lub w foliowym worku. Starsze dzieci opiekują się młodszymi, noszą je na plecach, karmią, bawią.

Nastolatki pracują na straganach pomagając mamom i babciom w sprzedaży jedzenia, szczotek, wiaderek, lusterek, ubrań. Starsi chłopcy pracują jako kierowcy trójkołowych taksówek czy bileterzy w busach.

Młodzi Etiopczycy lubią sport. Na murach trwa wojna na napisy pomiędzy fanami Arenalu i Manchesteru.

W każdej wiosce znajdziemy „salony gier”, czyli blaszane budki ze stołem do bilarda z kostropatymi kijami i wytartym płótnem, stołem do ping ponga lub piłkarzykami.

Pełno ich w kawiarniach internetowych. Szukają materiałów do nauki, młodsi oglądają bajki z pirackich DVD, a nastoletni chłopcy filmy dla dorosłych z białymi kobietami.

 

WSPÓŁPASAŻEROWIE.

 

 

Przyglądają się, patrzą, gapią. Obserwują każdy mój gest i komentują.

 

-Patrz, zapalił papierosa, spojrzał na zegarek, je banana, ziewnął.

 

Otaczają szczelnym kręgiem i nic nie mówią, tylko patrzą bacznie. Początkowo czułem się nieswojo, ale znalazłem sposób. Wystarczy uśmiech, kiwnięcie ręką, krótkie „hi!” i już mam nowych znajomych. Częstują orzeszkami, ciastami, gumą do żucia. Pytają o mój kraj.

 

-Poland? To coś jak Holland?

 

Pokazuję im w telefonie zdjęcia zasypanych śniegiem Beskidów i Tatr, sople zwisające z dachu schroniska. Kojarzą to jako „ice”, ale ze śniegiem mają większy problem, nie wiedzą jak to ugryźć.

 

-Można po tym chodzić? To zimne? Jak to usunąć?

 

Ogólnie są bardzo mili, pomocni i bezinteresowni. Pomagają znaleźć hotel, bar, autobus. Ten 1% naciągaczy rzutuje na obraz normalnych, skromnych, prostych, miłych ludzi, których wszędzie spotykam.

Kolejny dworzec autobusowy. Kolejny autobus-grat. Zaczyna się skrzynek ładowanie, worków upychanie, miejsc siedzących szukanie, o bilet targowanie…

Od tych busów boli mnie głowa i tyłek. Co chwilę podskakują na na wybojach tak, że lecę w górę na kilkanaście centymetrów, trafiam głową w półkę, nabijam guza, po czym spadam kością ogonową na twarde siedzenie.

Od przeciągów uszy bolą coraz bardziej, od słońca skóra schodzi z twarzy, gęba opuchnięta od komarów, jednym słowem kumulacja 🙂 Ale ogólnie czuję się w Etiopii wyśmienicie!

 

 

Do tej pory budziły mnie karaluchy, muchy i inne stworzonka, ostatnio dołączyły do nich komary. Przeszkadza ich brzęczenie koło ucha w fazie najsłodszego snu. Wiele z nich udało się wyeliminować płonącym dezodorantem lub kapciem, ale to wierzchołek góry lodowej. Mam nadzieję, że nie wszczepią mi malarii, dengi lub innej żółtej febry. Cierp ciało, jak żeś chciało Afryki.

W górzystej, północnej Etiopii poczułem się jak w Tybecie. Wyobraźcie sobie olbrzymie rondle odwrócone do góry dnem. Coś jak nasze Góry Stołowe, tylko wyższe. Żółte, szare i różowe. Suche i zżarte przez erozję. Wyglądają jak termitiery XXXXXXL. Dzikie i niedostępne.

 

 

Spośród rondli wyrastają w górę skały o fantazyjnych kształtach. Wyprostowany palec, maczuga, grzyb, głowa, zaciśnięta pięść. Poniżej mamy tarasy. Jak pola ryżowe w Indiach lub Chinach.

W obszernych kotlinach jakieś poletka uprawne, gdzie dwie zabiedzone krowy ciągną drewniany pług, popędzane patykiem przez bosego, chudego jak szczapa rolnika.

Dalej jakaś osada z okrągłymi domkami z kamienia krytymi strzechą. Smukłe Murzynki w barwnych ciuszkach noszą z pobliskiej studni wodę w plastikowych kanistrach. Oczywiście na głowach.

Jadę ciasnym busem patrząc na to wszystko z wysokości chyba ze 3000 m n.p.m. i modlę się gorąco o sprawne hamulce, układ kierowniczy i umiejętności kierowcy. Bardziej wrażliwi pasażerowie proszą o woreczki foliowe. Na szczęście nie dopadają mnie mdłości.

Bus wjeżdża na płytę dworca. Zapędziłem się – to nie płyta, tylko kawałek ubitej ziemi, błotnisty podczas deszczu, zakurzony o każdej innej porze. Pojazd otaczają chłopcy, którzy znoszą duże kamienie i podpierają nimi koła autobusu.

Po drodze wsiadł „prorok”. Zbierał datki do skrzynki. Kto dał pieniądze mógł ucałować wielki drewniany krzyż, który trzymał w ręku.

Na postoju kilka dziewczynek wtargnęło do pojazdu z torebkami pełnymi orzeszków.W tym czasie ich kolega mył szmatką szyby i lusterka. Może wpadnie kilka birrów?

W większości hoteli gość dostaje na czas pobytu parę klapek pod prysznic. Oszczędzę Wam ich opisu. Poprzestanę na stwierdzeniu, że cieszę się, że zabrałem swoje.

 

CIĘŻARÓWKĄ DO LALIBELI.

 

Po dotarciu do wioski na końcu świata o mało mówiącej nazwie Gashena okazało się, że tego dnia nie ma już transportu do Lalibeli, perły kultury etiopskiej, słynącej z monolitycznych świątyń.

Tzn. jest transport, mianowicie „contract minibus” za 50 USD. Podziękowałem, idę szukać tańszej opcji. Znalazłem się na drodze wylotowej w kierunku Lalibeli. Co robić?

Słońce coraz niżej, plecak coraz cięższy, w brzuchu burczy… Jednak bliskość Lalibeli dodaje mi sił i kreatywności.

Na rogu wygrzewa się na słońcu kilku policjantów. Poprawne relacje z władzą wykonawczą są ważne, więc zagaduję do przedstawicieli Policji Prowincji Amhara jaką to mają ciężką, niewdzięczną i słabo płatną pracę. Po chwili byliśmy w dobrej komitywie.

W końcu przechodzę do konkretów. Naświetlam im moją trudną sytuację. Niestety, nie mogli nic dla mnie zrobić.

Zarzuciłem więc plecak na grzbiet i ruszyłem kamienistą drogą w kierunku Lalibeli z nadzieją na złapanie jakiejś okazji. Jeśli się to nie uda przez zmrokiem to wrócę do wioski i poszukam noclegu.

Długo nic nie pojawiało się na horyzoncie. Po kilku kilometrach marszu usłyszałem za plecami warkot silnika, zobaczyłem tuman brązowego kurzu i wyłaniającą się zeń olbrzymią ciężarówkę marki Mercedes, spokojnie mogącą grać w filmie o drugiej wojnie światowej.

Z szoferki grata machali mi przyjaźnie bambusowymi pałkami poznani niedawno dzielni funkcjonariusze policji amharskiej. Okazało się, że zatrzymali dla mnie pojazd jadący do Lalibeli, poinformowali kierowcę, że musi mnie zabrać i pojechali mnie szukać. Fajni goście, postawiłbym im piwo, ale było to niemożliwe na tym pustkowiu. Trzeba ruszać dalej.

Po chwili toczę się niemieckim złomem przez afrykańskie bezdroża. Jak wynikało z listu przewozowego wieźliśmy międzynarodową pomoc żywnościową dla okolicznych mieszkańców.

Merc nie posiadał bocznych szyb, więc jechaliśmy z zimnymi łokciami. Taką okazją pojadę chyba nieprędko!

Jechało się nawet wygodnie, ale bardzo wolno. Co chwila ktoś nas wyprzedzał, przeważnie klimatyzowane busy z agencji turystycznych z niemieckimi emerytami. Ich przodkowie też jeździli po Afryce, ale z innym „biurem podróży” tzn. Afrika Korps 😉

Zastanawiałem się czy moja ciężarówka posiada światła. Posiadała. Jedno. Prawe.

Nie miała też klamek, tylko jakieś druty i pręty, za które należało pociągnąć podczas wsiadania i wysiadania. Kierowca stawał ciągle. Dolewał oleju i grzebał pod maską, manipulował przy elektryce. Z tego powodu 62 km z Gasheny do Lalibeli pokonaliśmy aż w pięć godzin.

Zanim wysiadłem z ciężarówki już znaleźli się naciągacze.

 

-Mister, cheap hotel! Restaurant! Hotel! Change money! Guide!

 

Spławiam ich tłumacząc, że jestem umówiony z kolegą, który organizuje mi cały pobyt.

W nocy pod hotelem stało kilku Czarnych w kapturach. Gapili się w moje okno i świecili latarkami. Diabli wiedzą czego chcieli. Grunt, że mnie nie ukatrupili.

Coś dla miłośników toponomastyki: można tu spotkać takie nazwy miejscowe jak Kana, Golgota, Ierusalem, Nazret itd. Jest też rzeka Jordan.

Nazajutrz zwiedzałem Lalibelę (2630 m n.p.m.) z jej legendarnymi monolitycznymi świątyniami. Mają klimat, przyznaję.

 

 

Nie zliczę propozycji, które otrzymałem: wsparcie lokalnych klubów sportowych, zakup książek dla „studentów” (dokładnie to chcieli, żebym dał im forsę, sami sobie kupią), wzięcie udziału w ceremonii parzenia kawy, znalezienie pięknej Etiopki na jedną noc lub całe życie, kupienie „gołębia pokoju”, którego miałem wypuścić, by na świecie ustały wojny i wszyscy ludzie stali się braćmi i tak dalej.

Wieczorem ponownie wychodzę połazić. Była pełnia, więc okoliczne góry wyglądały tajemniczo i pięknie w księżycowej poświacie. Nie wytrzymałem jednak długo. Otoczyli mnie jacyś smarkacze i zaczęła się ta sama śpiewka co poprzednio.

W sukurs przyszedł mi jakiś facet, który pogonił ich kijem. Miał w tym swój cel. Byli dla niego konkurencją. Zaproponował mi wieczorek taneczny w tradycyjnym lokalu, piwo miodowe i inne takie atrakcje. Oczywiście za jakąś niebotyczną kwotę.

Miałem dość tego ciągłego nagabywania, więc zwiałem do hotelowej knajpy. Nie muszę dodawać, że i tam dopadli mnie naciągacze podający się za studentów, nauczycieli, sportowców, kolekcjonerów koszulek, a także sprzedawcy pamiątek, palacze tytoniu proszący o fajkę…

Nazajutrz puszczam Lalibelę autobusem, który według rozkładu miał wystartować o 4.30. Ruszył dopiero o szóstej. Skąd te wczesne pory? Transport zbiorowy ze względów bezpieczeństwa ma zakaz jazdy w nocy, dlatego większość kursów długodystansowych startuje bladym świtem.

Dojechałem do Bati we wschodniej Etiopii, bardziej islamskiej. Jest jakoś inaczej. Za wyjątkiem naciągaczy, oni są tak samo nachalni.

Po ulicach jeżdżą drewniane dorożki konne lub mułowe, z parasolkami chroniącymi pasażerów przed słońcem. Przechadzają się stada wielbłądów z drewnianymi konstrukcjami na grzbietach. To raczej taki Bliski Wschód.

 

 

Wszyscy oprócz niemowląt żują khat. Takie małe zielone listki o działaniu pobudzającym. Kilku dealerów chciało mnie poczęstować. Listki zwijasz w kulkę, wkładasz pod policzek i wolno żujesz. Można z orzeszkami, które łagodzą gorzki smak. Lokalsi mają wypchane policzki i jakieś dziwne oczy.

 

 

„Przewodnicy” dopadli mnie w hotelu i obiecali pokazać miasto. Niech ich szlag…

Narodowym napojem Etiopii jest kawa. Podobno stąd pochodzi. Piją jej mnóstwo. Wszyscy i wszędzie. Kupują na targu zielone ziarenka, wypalają na specjalnej tacy, mielą. Gotują w małych czajniczkach, a potem rozlewają do filiżanek z cukrem. Jeśli ktoś lubi z solą – proszę bardzo.

Cała ceremonia jest bardzo misterna, czasochłonna i widowiskowa. Towarzyszy jej palenie wonnego kadzidła, które jest dla mnie gwoździem programu. To prawdziwy zapach Orientu.

 

 

Na kolację zamówiłem spaghetti. Po chwili w całym miasteczku brakło elektryki. Zrobiło się ciemno i do tego cicho, bo przestały ryczeć głośniki na straganach z pirackimi CD i w knajpach. Świeciło tylko czerwone pulsacyjne światło na maszcie. Ponadto tylko meczet mógł pochwalić się własnym zasilaniem, bo muezzin z głośnika na minarecie zawodził swą wieczorną modlitwę. W tej ciszy było go słychać jeszcze donośniej niż zwykle.

Cisza nie trwała jednak długo. Etiopczycy powyjmowali komórki i na całej ulicy rozległ się dźwięk afrykańskich szlagierów w stylu pop.

W hotelu okazało się, że nie ma wody w prysznicu, więc znów musiałem polewać się wodą z wiaderka.

Zanim obudziłem się na dobre musiałem odprawić chyba ze trzech „przewodników”, którzy o świcie złożyli mi nieproszone wizyty oferując swoje usługi. Każdemu z osobna musiałem tłumaczyć, że nie jestem zainteresowany.

Na śniadanie zaproponowali tosty z dżemem. Ok, niech będzie. Po prawie godzinie kelner mówi, że jednak nie ma tostów. Sam je proponował jakiś czas temu … Kabaret…

Zamawiam więc omlet i znów czekam godzinę… Dobrze, że w ogóle podali.

Siedząc w barowym ogródku wsparłem datkiem jakiegoś biednego, upośledzonego chłopca i zaraz tego pożałowałem. Zobaczyłem, że odnosi on cała forsę jakiemuś grubasowi w europejskich ciuchach, pewnie lokalnemu „królowi żebraków” i dalej rusza w miasto.

Koniec. Nie daję już nikomu forsy, bo nie trafia ona do naprawdę potrzebujących, tylko do cwaniaczków żerujących na nieszczęściu innych.

Widziałem też taką scenę: do ogródka wszedł mały czyściciel butów, a jakiś facet zdecydował się na jego usługi. Chłopak zdjął mu obuwie, pod nogi podłożył tekturkę, by klient nie ubrudził sobie skarpetek. Sam zniknął i po kwadransie przyniósł wyczyszczone buty.

 

PERFECT GENTELMAN.

 

Chciałem się ogolić, ale w hotelu wciąż nie ma wody, więc musiałem zdać się na ogólnodostępne instytucje świadczące takie usługi dla ludności. Wybrałem zakład fryzjerski pana Mohameda o zachęcającym haśle reklamowym PERFECT GENTLEMAN.

Po zajęciu miejsca w archaicznym fotelu żywcem wziętym ze starego autobusu, dzielny golibroda owinął mi szyję papierem toaletowym, po czym przystąpił do dezynfekcji elektrycznej maszynki do golenia.

Chwycił nożyczkami kawałek waty, podpalił ją, a następnie przez chwilę opiekał ostrze w płomieniu :-). Dobra robota! Nic tak nie dezynfekuje jak ogień 🙂

Maszynka miała chyba ze czterdzieści lat i bardzo wolne obroty, więc strzygł mnie i golił chyba ze dwie godziny, ale znał się na swoim fachu, więc od razu poczułem się lepiej. W czasie zabiegu oglądałem plakaty z najnowszymi trendami w stylizacji fryzur etiopskich. Potem natarł mi głowę i twarz jakimś pachnidłem jak przystało na porządnego fryzjera i pożegnaliśmy się w przyjaźni.

 

 

Jutro MONDAY MARKET! Największa atrakcja prowincjonalnego Bati. Spodziewane jest przybycie wielu tysięcy ludzi reprezentujących okoliczne plemiona. Karawany wielbłądów przywiozą egzotyczne towary, w tym może nawet bryły solne z odległej Pustyni Danakilskiej, jednego z najgorętszych miejsc na Ziemi. Ostrzę sobie zęby na tę atrakcję.

Faranji to po etiopsku Biały, obcy, przybysz, cudzoziemiec. To chyba najczęściej słyszane przeze mnie słowo. Drugie to „you”, występujące przeważnie w kombinacji z pierwszym. Dzieciaki otaczają mnie piszcząc:

 

-You, faranji !!!

 

Potem przechodzą do rzeczy:

 

-Money give!

 

 

W oczekiwaniu na na kolację oglądałem etiopską TV. Porusza tak ważne kwestie jak postępy kampanii buraczanej, „dziura w moście”, premier przeciął wstęgę i otworzył jakiś obiekt.

Są też programy edukacyjne np. „Co każda ciężarna wiedzieć powinna”, „Prawidłowe karmienie piersią”, „Właściwa opieka nad noworodkiem” etc.

Puszczają też bij-zabij z Arnoldem Schwarzeneggerem, łzawe wenezuelskie telenowele, durne etiopskie sitcomy ze śmiechem w tle. Są programy dla wyższych sfer ukazujące sklepy z kosztowną odzieżą i biżuterią, omawiające savoir-vivre i trendy w modzie.

Sport w ETV to lekkoatletyka i europejskie ligi piłkarskie. Widziałem też talk showy, gadające głowy, relacje z obrad Unii Afrykańskiej, której siedziba znajduje się w Addis Abeba.

Poza tym występy lokalnych gwiazd. Pokazywali jakieś uroczystości na stadionie. Na boisku stało ze sto tancerek przebranych za palmy. Kiwały się miarowo prawa-lewa, prawa-lewa.

Z tego lasu wyszedł starszy jegomość w białym gajerku, lakierkach i kolorowej beretce. Śpiewał coś po swojemu, a publika na trybunach szalała i machała parasolkami i chorągiewkami.

Następna była tłusta, spocona wokalistka w skórze lamparta, obwieszona złotą biżuterią. Artystce przygrywali na gitarach i bębnach czarni kolesie pod krawatem i w gajerkach a la New Romantic z lat osiemdziesiątych. Ubaw po pachy 🙂

Nadają też magazyn kryminalny ze zdjęciami poszukiwanych przestępców.

Większość gazet to tabloidy z fascynującymi informacjami o romansach celebrytów, trochę sportu i polityki oraz artykuły z cyklu „pani zabiła pana”, „urodziła się krowa z dwiema głowami” itd.

Tutejszego radia nie da się słuchać. Tylko gadają na okrągło. Mało muzyki, a jeśli już to jakieś lokalne szarpiduty… Beznadzieja.

Internet raczej dostępny, ale bardzo wolny. Kafejki internetowe to budki z blachy falistej lub z desek. Cena około 5 zł za godzinę, na terenach górskich nawet 15 zł, ale to z powodu trudności z podłączeniem do sieci w odległych rejonach.

Komórki prawie wszędzie mają zasięg. Etiopia produkuje własne telefony (właściwie składa na chińskich podzespołach). Nazywają się TANA od nazwy największego jeziora i są mało zaawansowane technologicznie, a co za tym tanie i dostępne dla tego ubogiego społeczeństwa.

 

MONDAY MARKET.

 

Ale wróćmy do Bati, na Monday Market. W centrum mieściny, tuż za murem meczetu z zieloną kopułą wznosi się suche i piaszczyste wzgórze. Na jego szczycie stoi stalowa wieża przypominająca więzienny punkt obserwacyjny. To stamtąd policja pilnuje porządku na Poniedziałkowym Targu.

Senne dotąd Bati od świtu zaroiło się handlarzami, przekupkami, rzemieślnikami, artystami, kuglarzami i klientami. Z dalekich stron koczownicy w turbanach przyprowadzili karawany wielbłądów objuczonych solą, płodami rolnymi i masą wszelakich worków, skrzynek i pudeł.

W mieście pojawili się mężczyźni z włosami a la Jimmi Hendrix, z maczetami za pazuchą i kobiety w niepowtarzalnie kolorowych sukniach. Część z nich muzułmańskim zwyczajem zakrywała twarze chustami.

Sprzedawcy na wyścigi zajmowali miejsca atrakcyjne z biznesowego punktu widzenia. Wbijali drewniane pale w suchą i twardą ziemię i zawieszali na nich chroniące przed słońcem szmaty, koce i folie. Zbocze wzgórza błyskawicznie zamieniło się w wielki jarmark z przyprawami, warzywami, owocami, zbożem, słodkimi wypiekami, zabawkami, sprzętem potrzebnym w domu i zagrodzie, pokarmem dla zwierząt, kurami w drewnianych klatkach, trzciną i kolorową tandetą Made in China.

 

 

Zachęcającym pokrzykiwaniom przekupek nie było końca. Nad targiem unosił się dym z kuchni polowych, zapach orientalnego kadzidła i aromat wschodnich przypraw. Każdy znalazł tu coś dla siebie.

Była też alejka dla miłośników używek. Turbaniarze kupowali bukieciki khatu, obrywali jasnozielone listki, ugniatali w kulkę, żuli nieśpiesznie i po chwili byli już daleko od przekrzykujących się przekupek, ślicznotek w kolorowych sukienkach i całej reszty. Widziałem jak po jarmarku tłum ludzi bije się o miejsca w autobusach, furmankach i terenówkach jadących w różne odległe miejsca.

Najciekawszy był widok kóz i owiec upychanych w autobusowym bagażniku i na dachu, powiązanych tak, by się nie pogubiły.

 

 

Czas opuścić Bati. Kierowca autobusu powiedział:

 

-Kup sobie wodę, pojedziemy przez piekło.

 

I miał rację. Dobrze, że go posłuchałem. Po czterech godzinach jazdy w czterdziestostopniowym upale dojechałem do zakazanej dziury o nazwie Mille. Droga wiodąca do tej pipidówy wiodła przez suche, prawie puste przestrzenie w kolorze śląskiej hałdy.

 

AUTOSTOPEM PRZEZ PUSTYNIĘ.

 

Ostatni autobus z Mille odjechał kilka godzin przed moim przybyciem, pozostało więc nocować w tej dziurze albo szukać okazji. Aha, żeby było śmieszniej: droga wylotowa w pożądanym kierunku leżała kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym wysiadłem, więc szykował się spory spacerek. Na dodatek nikt nie kumał po angielsku.

 

-Za jakie grzechy? – pomyślałem.

 

W końcu podszedł do mnie klient jednej z obskurnych kawiarni, który nie tylko znał angielski i lokalne uwarunkowania, ale też miał trzy inne ważne rzeczy: łeb na karku, dużo dobrej woli oraz własny środek transportu.

Podwiózł mnie kilka kilometrów do wielkiej bazy przeładunkowej ciężarówek, popytał kierowców i po chwili znalazłem się w szoferce chińskiego Fotona, za sterami którego siedział Mr Kasey. Wypisz-wymaluj Eddie Murphy. To samo wesołe spojrzenie, szczery uśmiech i niekończące się opowieści.

Kasey okazał się byłym pilotem wojskowym i weteranem potyczek z sąsiadami oraz bardzo pozytywnie nastawionym do świata człowiekiem. Chyba Najwyższy mi go zesłał…..

Po kilku kilometrach zatrzymał Fotona na wielkim parkingu, który służył jako miejsce spotkań kierowców, przydrożny bar i zaimprowizowany warsztat. Zapytał co chcę zjeść. Dałem do zrozumienia, że nie jestem fanem kuchni etiopskiej. Zaśmiał się tylko:

 

-Zaraz zmienisz zdanie, chłopcze…

 

Na stół pleciony z trzciny wjeżdża wielka taca z chlebem i kopiastą sałatką z gotowanych ziemniaków, marchwi i buraków. Kelnerka przyniosła coś wyglądające na lokalną gorzałę, do której wsypała dwie czubate łyżki chili. Pomyślałem, że jeśli wzniosę tym toast, to będzie po mnie i już kombinowałem jak się wywinąć, ale na szczęście okazało się, że to tylko przyprawa do buraczano-ziemniaczano-marchwiowej potrawy. Dziewczę obficie zrosiło sałatkę tym piekielnie ostrym wynalazkiem. Zjedliśmy obiad z wielką przyjemnością, był naprawdę pyszny!

 

 

Kasey zakupił wodę dla siebie i dla mnie na kilkusetkilometrową drogę przez piekło. Nie pozwolił mi płacić mimo moich protestów spowodowanych tym, że to on stawiał obiad. Ruszamy w siną dal.

Pustynia. Jak okiem sięgnąć kamienie, żwir, brudna ziemia porośnięta suchymi, kolczastymi zaroślami. Gorąco. Każdy ruch powoduje nowe fale potu. Gdzieniegdzie stado kóz lub wielbłądów gryzie zakurzone, rachityczne krzewy.

Po godzinie na poboczu zobaczyliśmy ciężarówkę z firmy mojego kierowcy. Jego kumpel stracił oponę, więc pomogliśmy mu ją zmienić. Robiłem za niewykwalifikowaną siłę roboczą: podawałem szoferom narzędzia, pomagałem toczyć koło, dokręcałem śruby. Wszystko to w temperaturze pieca hutniczego.

 

 

Nie wiadomo skąd pojawił się pasterz w drewnianych sandałkach własnej produkcji. Potem dołączył drugi i trzeci. Dżentelmeni siedli na kamieniu, podparli się kijami i w milczeniu obserwowali nasze wysiłki, podczas gdy nas o mało muchy nie zjadły.

 

 

W końcu ruszyliśmy. Po zapadnięciu zmroku przez drogę przebiegała nam pustynna fauna: szczury, lisy i hieny z oczami błyszczącymi w świetle reflektorów. Wiele takich bestii leżało na drodze potrąconych przez samochody. Widziałem też TIR-a na warszawskich numerach. Skąd wziął się tam ten sprzęt?

Przed dojazdem do Awash Kasey obdzwonił znajomych i załatwił mi fantastyczny hotel. Prawdziwy pałac z czystą, pachnącą łazienką, świeżą pościelą, zasłonami made in Syria, śmigłem pod sufitem i pięknym widokiem z balkonu na wzgórza i meczet.

Siadłem na balkonie ze szklaneczką zimnego piwa, obserwowałem jak wiatr wygina palmowy zagajnik i czułem się jak kolonizator doglądający plantacji trzciny cukrowej.

Mój dobroczyńca pojawił się o świcie w hotelu i pomógł znaleźć transport do odległego Hararu. Wypiliśmy po szklaneczce soku i wymieniliśmy się adresami mailowymi.

Fajny i bezinteresowny gość. Pomocny i przyjazny. Świetnie wypadł na tle tych wszystkich naciągaczy, których mam po dziurki w nosie. Trzymaj się, Kasey!

Zaraz za miastem busa otoczyło stado rudych małp z gołymi, różowymi tyłkami. Miały chwytne ogony, długie zęby i ostre pazury. Były całkiem sporych rozmiarów. Matki nosiły swe pociechy na grzbietach. Młode kurczowo trzymały się matczynej sierści, raz po raz podnosząc z zaciekawieniem małe główki. Kierowca zwolnił i przez otwarte okno wysypał człekokształtnym trochę kukurydzy, na którą rzuciły się z wrzaskiem. Pojechaliśmy dalej wykorzystując chwilowe zamieszanie.

 

KOLOROWY HARAR.

 

Harar (zwany także Harer) uznawany jest za czwarty najważniejszy islamski ośrodek po Mekce, Medynie i Jerozolimie. Tak przynajmniej twierdzą miejscowi.

Miasto składa się z dwóch części. Nowej, w której znajdują się banki, lepsze hotele, domy towarowe, urzędy – czyli nic ciekawego i Starej – kolorowej i egzotycznej, pachnącej kadzidłem i przyprawami, otoczonej grubymi brązowymi murami z monumentalnymi bramami, pełnej bazarów, knajpek, zakładów jubilerskich i krawieckich, starych biało-niebieskich Peugeotów, brodatych starców w białych czapeczkach i kobiet osłoniętych od stóp do głów.

 

 

Tutejsze stare domy ogrodzone są kolorowymi murami, a na dziedzińce domostw prowadzą kute, stalowe bramy. W wąskich, krętych uliczkach można zobaczyć krawców szyjących ubrania na archaicznych Singerach, sklepy mięsne w których największym przysmakiem są surowe wnętrzności wielbłąda podawane z ostrymi przyprawami i ugniatane ręcznie na miejscu w … foliowych woreczkach. Poczęstowali mnie tym przysmakiem, ale odmówiłem. Sam widok i zapach przyprawiały o mdłości, a tasiemiec też nie jest mi potrzebny.

 

 

Mieszkańcy Hararu są bardzo mili i wcale nie nachalni. Nowość w Etiopii. Każdy mówi „salamno”, zamieni kilka słów, życzy udanego popołudnia i pójdzie w swoją stronę, z uśmiechem pytając czy czegoś mi nie potrzeba.

Hararczycy chętnie pozują do zdjęć, co nie jest regułą w innych częściach Etiopii. Na bazarach można nabyć wonne kadzidło, oryginalną etiopską kawę, papierosy z przemytu i oczywiście khat. Nędzarze uzależnieni od tej rośliny masowo zalegają place i ulice, bełkocząc coś niezrozumiale.

Po południu było oberwanie chmury. Bez żadnego ostrzeżenia z nieba lunęła ulewa. Dosłownie w ciągu kilkudziesięciu sekund spadły ogromne ilości wody, zmieniając zakurzone ulice w rwące rzeki.

Klientela knajpy, w której akurat piłem piwo miała niezły ubaw, gdy bystry potok porwał buta jakiemuś nastolatkowi. Chłopak gonił go w dół ulicy i w końcu znalazł zgubę w sporej kałuży wśród aplauzu licznych kibiców. Tuż po zmroku zaczepił mnie jakiś gość:

 

-Mister, chcesz zobaczyć karmienie hien?

 

Słyszałem o tej tutejszej atrakcji. Ustalamy cenę i pomagając sobie latarkami idziemy krętymi i nierównymi Starego Hararu w stronę przedmieść. Pod murem siedział jakiś mężczyzna. Zaczął nawoływać hieny po imieniu, a gdy z ciemności wyłoniły się rude, cętkowane bestie poczułem dreszcz przebiegający po plecach.

Facet usiadł wśród drapieżników, zaledwie 3 m ode mnie, a do ust włożył sobie kilkunastocentymetrowy patyk. Na jego drugim końcu wieszał jakieś resztki z rzeźni. Hieny podbiegały, zrywały mięso i zjadały je w pośpiechu. Karmiciel zaproponował, żebym wcielił się w jego rolę i nakarmił hieny, ale przyznaję, że brakło mi odwagi.

 

 

Ostatni dzień pobytu w Harar spędziłem prawie w całości w starej, barwnej i egzotycznej części miasta. Moim przewodnikiem był Teddy Belay, którego usługi mogę polecić. Nie zdziera, ma dużą wiedzę, jest elastyczny w kwestii programu wycieczki i dobrze włada angielskim.

 

Na prośbę Teddego podaję jego numer: +251913543212 oraz adres email: teddyharar@gmail.com. Preferowany kontakt przez email.

 

Po kolejnej burzy brakło prądu w całym mieście. Nie było też wody, bo stanęły pompy. Harar ogarnęły ciemności. W hotelu wprawdzie zapalili świece, ale spróbujcie się spakować w ich mikrym świetle albo wziąć prysznic w prawie absolutnym mroku. Co ja gadam, jaki prysznic? Bieżącej wody też nie ma, tylko beczka plus kubek do polewania.

 

WŚRÓD WULAKANÓW DEBRE ZEIT (BISHOFTU).

 

Opuszczam Harar, jedno z najmilszych miejsc w Etiopii i kieruję się do Bishoftu, zwanego też Debre Zeit. Na dworcu autobusowym oblegli mnie miejscowi „pośrednicy turystyczni”, którzy na pytanie o tanie hotele, które znalazłem w przewodniku odpowiadali: „w remoncie”, „zawalił się”, „przeniesiony za miasto”, „nieczynny z powodu dezynfekcji” i próbowali ulokować mnie w droższych obiektach.

W końcu docieram do miejsca, w którym postanowiłem się zatrzymać. Hotel okazał się sympatycznym miejscem, romantycznie ulokowanym na szczycie nieczynnego wulkanu z całkiem sporym jeziorkiem w kraterze. I na ten RAJ mam widok z hotelowego baru!

Ponownie kłopoty z wodą. Wzywam obsługę. Jakiś „kurkowy” pogmerał dłuższą chwilę przy bojlerze i woda wreszcie poleciała cienkim ciurkiem.

Bishoftu słynie z wulkanów z zalanymi kraterami.

 

 

Są trochę oddalone od siebie, ale dostępne są busy lub motoriksze. Tylko uważajcie na cenę. Trzeba się targować. W kilku wulkanicznych jeziorkach (np. Hora) można się kąpać, a nawet popływać po nich łódką, z czego skwapliwie korzystają liczne wycieczki szkolne. Sceneria doprawdy niesamowita!

Można też posiedzieć w jednej z wielu restauracji na krawędzi krateru i napawać się pięknem afrykańskiej przyrody. Bishoftu leży niedaleko stolicy Etiopii i może być dobrym celem jednodniowej wycieczki.

 

POŻEGNANIE Z ETIOPIĄ.

 

Ostatnie spojrzenie na wulkany ze zboczami pokrytymi tropikalną zielenią, pożegnanie z personelem hotelu (otrzymałem od nich niezwykły prezent – krawat pleciony z trzciny) i wkrótce melduję się w gwarnym, tłocznym i pełnym spalin Addis Abeba.

Taksówkarz proponuje mi przejazd za równowartość 160 USD… Humorysta 🙂 Wybieram zatem autobus komunikacji miejskiej. Wyglądał interesująco. Długi, zakurzony przegubowiec z blaszaną budką w środkowej części, w której siedział konduktor sprzedający bilety.

Jaki ten świat mały! Pamiętacie fragment w którym opisałem przygodę z barowym rachunkiem opiewającym na 180 USD pierwszego dnia pobytu w Etiopii?

Otóż ponownie trafiam na kanciarza, który zaaranżował tę historię. Mr Orion rzucił mi się w ramiona, o mało nie wyściskał i spytał czy go pamiętam. Potwierdziłem, że NIESTETY pamiętam i przypomniałem sytuację, dając do zrozumienia, że wiem jaka była jego rola. Zaklinał się, że nic nie wiedział, że to nieuczciwy kelner jest odpowiedzialny i takie tam dyrdymały.

Mało tego. Pokazał mi jakiś wyświechtany kwit napisany etiopskimi krzaczkami i powiedział, że to recepta na leki ratujące życie i czy mógłbym dać mu pieniądze na jej wykupienie. Oczywiście odmówiłem, pamiętając w jakie kłopoty mnie wpędził. Po kilku tygodniach pobytu w Etiopii wiem, że to kolejny kant, a jego opowieści można włożyć między bajki. Przyznaję mu jednak punkt za kreatywność, bo numeru z receptą nie znałem.

Próbował jeszcze wcisnąć mi jakieś kity, mające na celu wydojenie mnie z forsy, ale w końcu go spławiłem. Założył kaptur i zniknął w deszczu.

Przez centralny plac Addis Abeby, czyli Meskel Square przebiegają dwie biegnące w przeciwnych kierunkach szerokie, wielopasmowe jezdnie. Po popołudniowej ulewie plac wyglądał jak spore bajoro w którym stare Volkswageny garbusy i niebieskie Łady nurkowały do połowy kół lub traciły kołpaki, poszukiwane potem przez kierowców wśród trąbiących klaksonów. Niektóre auta gasły w tej kałuży i dopiero zaczynała się zabawa.

 

 

Wypijam ostatnie etiopskie piwo, spławiam taksówkarzy oferujących transport na lotnisko za 20 USD i kieruję się na busa, który dowozi mnie do celu za około 50 groszy.

Na parkingu przed Bole International Airport działy się dantejskie sceny: tłok, tumult, wieloosobowe rodziny z tobołami odprowadzają swych bliskich wśród zawodzenia matek, żon i sióstr. Ostatnie pożegnalne zdjęcia, policja z karabinami maszynowymi pilnująca wejścia i przeganiająca handlarzy i innych natrętów.

W hali odlotów moją uwagę zwróciła kilkunastoosobowa grupa egzotycznie ubranych dziewczyn o afrykańskiej urodzie. Siedziały na posadzce, nie miały bagaży, tylko jakieś tekturowe pudła powiązane sznurkiem i oklejone taśmą klejącą.

Kim były? Dokąd leciały? Co to za historia z tymi pudłami?

Nie znalazłem odpowiedzi na te pytanie. Po chwili podszedł do nich Arab w średnim wieku, w tradycyjnym białym, długim stroju i biało-czerwonej „arafatce”. Na dany przez niego znak dziewczyny wstały i dokądś poszły. Czyżby to ich mąż?

Dużo później dowiedziałem się o co chodziło. Ten gość to importer taniej siły roboczej z Afryki na Bliski Wschód. Wywozi biedne, często niepiśmienne Etiopki, Somalijki i inne Afrykanki do niewolniczej pracy w hotelach i restauracjach oraz innych przybytkach Bejrutu, Dubaju, Kataru czy Kuwejtu.

Oczywiście na koniec nastąpił mocny akcent. Ochrona musiała zabrać mi zapalniczkę, więc położyłem ją na machinie do prześwietlania bagaży. Niestety, było jakieś przebicie i etiopski sprzęt popieścił mnie 220V napięciem na pożegnanie. Bohaterów, prądem? 😉

Zaiste, ironiczna to pieszczota w kraju z ciągłymi brakami energii elektrycznej.

I to tyle moich afrykańskich przygód. To były udane trzy tygodnie!

Lubisz podróże? Spodobał podobał Ci się ten artykuł – dołącz do ekskluzywnego grona Ziemian Objechanych i polub na Facebooku FANPAGE mojego bloga. Znajdziesz tam relacje na żywo z moich wyjazdów, zdjęcia oraz informacje praktyczne przydatne podczas planowania i organizowania wypraw.

 

Komentarze dla: “ETIOPIA – RELACJA Z WYPRAWY, ATRAKCJE, INFORMACJE PRAKTYCZNE.” (ilość: 4 )

  1. Sluchalem Cie na zywo pare lat temu na slajdowisku i wczoraj, blog uzupelnia te opowiesci, swietne pioro.

    1. Dziękuję, Igor. Tak to już jest, że podczas prezentacji czas jej trwania jest ograniczony ze zrozumiałych względów i nie o wszystkim zdążymy opowiedzieć. Dlatego skupiamy się na najważniejszych wątkach. A reszta oczywiście w pełnej wersji relacji na blogu 🙂 Trzymaj się i do zobaczenia!

  2. To jedna z moich ulubionych relacji, czytałam ją wcześniej, ale nie widziałam zdjęć. Afryka jednak nie taka dzika, życie proste i skromne, ale ludzie wyglądają na zadowolonych. (?) Zwraca uwagę uroda Etiopek.

    1. Fakt, Etiopki są prześliczne! A co do kraju – dziki może nie jest, ale na pewno bardzo ubogi i w wielu aspektach zacofany. Kiepskie drogi powodują,że podróże między miastami dłużą się niesamowicie. Jednak nie zmienia to faktu, że jest tam bardzo przyjemnie i czułem się w Etiopii naprawdę świetnie. Kolorowy, przyjazny i egzotyczny kraj. Wprawdzie naciągacze są tam rekordowo nachalni, liczni i upierdliwi, ale można się przyzwyczaić i cieszyć się atrakcjami tego pięknego zakątka Afryki.

Skomentuj Ziemia Objechana Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *