W drodze do Wietnamu mieliśmy kilkugodzinną przesiadkę w Stambule. Dobra okazja na zwiedzenie tego miasta.
W czasie naszego pobytu w Turcji wymagana była wiza, w 2020 roku ten obowiązek został zniesiony.
Kilkanaście godzin później lądujemy w Sajgonie, zwanym obecnie Ho Chi Minh City. Jest wieczór, a temperatura przekracza 30 stopni.
Tu kupisz wietnamską wizę: https://evisa.xuatnhapcanh.gov.vn/en_US/trang-chu-ttdt)
CO TAM, PANIE, W WIETNAMIE?
Miasto liczy 11 mln mieszkańców, a jeździ po nim 5 mln skuterków. Mimo to nie ma jakichś strasznych korków, ruch odbywa się w miarę płynnie, ale za to w ogłuszającym hałasie klaksonów, dzwonków i brzęczyków.
Największe miasto Wietnamu to drapacze chmur, zadbane parki, szerokie ulice, dużo zieleni, plątanina kabli elektrycznych na słupach i fasadach domów. Na każdym rogu uliczna garkuchnia, grill, stragan z kawą lub napojami.
Dobrze działa komunikacja miejska. Polecam przydatną stronkę:
gdzie również znajdziesz aplikację na Androida do wyszukiwania połączeń.
Czyste i nowoczesne autobusy dowożą sajgończyków w każdy zakątek miasta za równowartość ok.1 zł. I nie są zatłoczone, może dlatego, że każdy ma tu swój skuterek. Większość skuterkowców pomyka w maseczkach antysmogowych na twarzach. Te skuterki to nie tylko transport osób, ale też mebli, owoców, zwierząt, sprzętu AGD czyli wszystkiego, co można sobie wyobrazić. I to w oszałamiających ilościach.
Nasz hotel leży w cichej uliczce w pobliżu dzielnicy turystycznej. Na jej głównej ulicy zdrożony plecakowiec kupi bilet lotniczy, kolejowy, autobusowy, zje zupkę Pho – taki tutejszy rosołek, znajdzie tani nocleg, towarzystwo do dalszej podróży lub nocnej popijawy w jednym z licznych barów. Popularnym napojem jest lokalne piwo z beczki. Wśród turystów krążą młode, wyzywająco ubrane Wietnamki.
Czytałem, że bliższa znajomość z nimi może skutkować AIDS, a w najlepszym razie utratą cenniejszych przedmiotów i gotówki. Może też być wielkim zaskoczeniem, bo wiele z tych „dziewczyn” to po prostu często spotykani w tej części świata ladyboye.
Pierwszego dnia zwiedziliśmy Muzeum Pozostałości Wojennych z autentycznymi samolotami, czołgami i helikopterami armii amerykańskiej, zdjęciami osób, które przyszły na świat już po wojnie, a urodziły się straszliwie zdeformowane wskutek stosowania broni chemicznej. Oglądaliśmy fotografie płonących od napalmu wiosek, masowych egzekucji, grobów kryjących szczątki ludności cywilnej.
W muzeum znajduje się mała wytwórnia rękodzieła, gdzie inwalidzi wojenni zarabiają na życie produkcją pamiątek.
Najwyższy budynek w Wietnamie to centrum finansowe Bitexco. Wjeżdżamy windą na taras widokowy i podziwiamy Sajgon z wysokości 49 piętra.
Zwiedzamy też słynną sajgońską pocztę.
Po południu mamy wycieczkę na skuterkach z sajgońskimi studentami z młodzieżowej organizacji Saigon Free Walking Tours, która organizuje bezpłatne oprowadzanie po wietnamskiej metropolii. Trzeba tylko pokryć koszty paliwa do skuterków i mile widziany jakiś prezent dla przewodnika.
Dwaj weseli i mili studenci obwożą nas skuterkami i pokazują świątynie chińskiej dzielnicy. Otrzymują od nas prezenty z Polski w postaci Żubrówki. Mam nadzieję, że im przypadnie do gustu.
W chińskiej świątyni dowiaduję się, że urodziłem się w roku bawołu. Pokazują nam też różne wróżby, np. musieliśmy potrząsać kubeczkami zawierającymi drewniane, ponumerowane patyczki do momentu, aż jeden z nich wypadnie z kubka. Każdy numer ma jakieś znaczenie.
A jakie – można o tym poczytać w świętych księgach leżących obok, jeśli ktoś oczywiście zna chiński. Chińskie świątynie mają niezwykle bogaty wystrój, najbardziej zwracają uwagę wonne spiralne kadzidła podwieszone pod sufitem.
Kolejny dzień upłynął nam na wycieczce do świątyni Cao Dai. Religia kaodaistyczna to połączenie buddyzmu, konfucjonizmu, taoizmu i chrześcijaństwa. Powstała w Wietnamie niecałe sto lat temu. Jej najbardziej spektakularna świątynia kilkadziesiąt km od Sajgonu przyciąga rzesze turystów. Jest na co popatrzeć!
Ubrani na biało wyznawcy modlą się na siedząco przy nastrojowych dźwiękach egzotycznych instrumentów. Kaodaiści to wegetarianie i pacyfiści, mają swojego papieża i biskupów. Ich symbolem jest oko wpisane w trójkąt. Po buddyzmie i chrześcijaństwie to najpopularniejsza religia w Wietnamie. Kaodaiści oddają cześć zarówno Jezusowi, Buddzie jak i Joannie d’ Arc.
Około 2 godzin jazdy od świątyni Cao Dai znajdują się słynne tunele VietCongu czyli liczące dziesiątki kilometrów podziemne korytarze Cu Chi, które służyły jako schronienie wietnamskim żołnierzom podczas wojen z Francuzami i USA.
Przewodnik pokazywał pułapki zastawiane na wroga tj. najróżniejsze zapadnie z dołami najeżonymi stalowymi kolcami i inne atrakcje rodem z „Poszukiwaczy zaginionej arki”.
Próbowaliśmy też codziennej strawy wietnamskich partyzantów. Gdybym musiał to jeść dłużej niż 2 dni to pewnie poddałbym się bez zastanowienia, a oni wytrzymali i jeszcze pogonili Amerykanów.
W Cu Chi funkcjonuje dziś strzelnica dla turystów, na której można sprawdzić swoje umiejętności w obchodzeniu się z Kałasznikowem lub karabinami amerykańskimi.
Czas opuścić zatłoczony Sajgon. Wsiadamy do autobusu sypialnego firmy Futa.
którym jedziemy do delty Mekongu. Przed wejściem do pojazdu należy zdjąć obuwie i włożyć je do foliowego woreczka. Na dłuższych postojach kierowca wystawia kosz z klapkami i każdy pasażer może z nich skorzystać, nie musi zakładać swoich butów gdy idzie coś kupić lub do WC.
Na dworcach funkcjonuje system małych busików, które rozwożą pasażerów po różnych częściach miasta za darmo, tj w cenie biletu autobusowego. Wysiadasz z autobusu, pytasz o busik w kierunku do którego zmierzasz i po chwili już tam jedziesz.
Ten system działa również w drugą stronę: przy kupnie lub rezerwacji biletu przez internet lub telefon informują skąd odjeżdża darmowy transport na dworzec. Sprytne i przydatne rozwiązanie.
Na dworcach funkcjonuje instytucja którą nazwałem „mobilnym konferansjerem”. To gość z mikrofonem bezprzewodowym biegający po dworcu i zapowiadający odjazdy i przyjazdy autobusów. To, co mówi do mikrofonu słychać przez głośniki w poczekalni.
DELTA MEKONGU.
Nocujemy w Can Tho, największym mieście delty
Mekongu, a nazajutrz o świcie ruszamy na wycieczkę łodzią po pływającym targu.
Wieczór spędzimy przy piwku w hotelowym ogródku nad brzegiem Mekongu, po którym wolno przesuwają się barki, kutry i łodzie.
Do późnej nocy dobiegał nas ryk karaoke z jakiegoś baru w tropikalnej gęstwinie. O dziwo, ani pół komara w tym podmokłym rejonie i oby tak dalej.
Pobudkę mieliśmy jeszcze przed wschodem słońca, bo o g. 4.00. Po śniadaniu kierujemy się w stronę portu, skąd wyruszamy na kilkugodzinną przejażdżkę łodzią motorową. Na nabrzeżu zaskoczenie: dziesiątki emerytów w równych rzędach gimnastykują się w rytm głośnej muzyki. Słońce wschodzi kilkadziesiąt minut później, gdy już płyniemy po największej rzece Wietnamu. Dopływamy do wodnego targu na którym odbywa się handel owocami z łódek, barek i kutrów, pomiędzy którymi przemykają się łodzio – restauracjo – sklepy.
Mijaliśmy też pływające stacje benzynowe dostarczające paliwo do kutrów. Niektórzy sternicy nie grzeszą intelektem. Gdy jakiś kawałek folii lub inny śmieć wplątał się w śrubę napędową usuwają go po czym ponownie wrzucają do rzeki, a po chwili ich kolega ma podobny problem. I tak w koło Macieju….
Po zwiedzaniu pływającego targu przemieszczamy się autobusem w kierunku Chau Doc, miasteczka na granicy kambodżańskiej. Kupujemy bilety na kurs rozpoczynający się za ok. 2 godziny, ale po chwili okazuje się, że jest wcześniejszy autobus. Dowiadujemy się o tym od miłej kasjerki, która wyławia nas z tłumu pasażerów w poczekalni, poza kolejnością anuluje bilety, błyskawicznie wystawia nowe i kieruje nas do właściwego pojazdu.
Przemierzając tereny najurodzajniejszej części Wietnamu mijamy zielone pola ryżowe i uprawy bananów i kokosów. Na polach i posesjach rolników można zauważyć groby ich przodków. Wietnamczycy są silnie przywiązani do ziemi, dlatego nie wszyscy decydują się na pochówek na cmentarzu, wielu wybiera jako miejsce spoczynku kawałek roli, którą uprawiali z dziada pradziada.
Nasz konduktor zapisywał długopisem na wewnętrznej stronie dłoni kto i gdzie wysiada, żeby zgadzała mu się liczba pasażerów i biletów.
Na wietnamskich grillach można zauważyć pieczone kury z jajkiem wewnątrz, które nie doczekało zniesienia. To taki lokalny przysmak.
Raczej nie spotka się tu podejrzanych typów, lumpów, śmierdzieli, żebraków i innego elementu aspołecznego prowadzącego pijacko – próżniaczo – pasożytniczo – hulaszczy tryb życia. Władza ludowa na to nie pozwoli. Wszędzie pełno czerwonych flag z sierpem i młotem, które przypominają kto tu rządzi.
Wietnamczycy to pracowity naród, serio. Każdy kto jest w stanie – pracuje. Uliczny grill, kawiarnia na skuterku, sprzedaż losów na loterię, wyciskarka soków, czyszczenie butów itd. Nie można liczyć na zasiłek, jeśli ma się dwie ręce i trochę siły. Wietnamska wersja socjalizmu nie toleruje obijania się i nieróbstwa. Zresztą cała tą otoczka socjalistyczna to chyba taki pic na wodę. Inicjatywa prywatna kwitnie pewnie nie gorzej niż w pobliskich Chinach. Firmy państwowe konkurują z prywatnymi i zagranicznymi koncernami.
Ulice są nawet czyste, ale poza miastami widuje się dzikie wysypiska śmieci. Lokalni ubierają się skromnie, ale schludnie, wiele pań nosi tradycyjne słomkowe stożkowe kapelusze, chroniące przed słońcem. A jest przed czym. Dziś było ponad 35 st. C przy wilgotności powietrza ponad 90%. Dramat…. A latem jest tu jeszcze goręcej.
Na szczęście po zmroku robi się znośnie. Ludzie zasiadają całymi rodzinami przy ulicznych grillach, piwie, wódeczce i muzyce, śpiewają karaoke tymi piszczącymi, śmiesznymi głosikami i jest całkiem miło.
Na bulwarach i w parkach kilkuletnie skośnookie dzieciaki w białych i niebieskich kimonach ćwiczą coś, co wygląda jak dalekowschodnie sztuki walki.
Nie ma problemu z dostępem do internetu, ba, rzekłbym że pod tym względem jesteśmy za nimi o lata świetlne. Nawet najmniejsza knajpka, licząca 2-3 stoliki oferuje bezpłatne wi fi. W wielu lokalach gastronomicznych oprócz krzesełek są też… hamaki. Można bujać się popijając piwo beczkowe lub sok z ananasa lub trzciny. Polecam!
Tylko ta niesamowita liczba piszczących skuterków… Jeżdżą pod prąd i po chodniku, parkują gdzie popadnie, wyskakują zza zakrętu, mimo że mają czerwone światło. Nie ma mowy o przepuszczeniu pieszego, odczuwają respekt jedynie przed autobusami i ciężarówkami. I piszczą tak, że łeb pęka.
ZIELONO MI. TRA SU.
Rano z hotelu odebrał nas sternik łodzi motorowej z płóciennym daszkiem, którą zawiózł nas przez liczne odnogi Mekongu do rezerwatu Tra Su. Płynęliśmy przez osiedla domków na palach,
pośród warczących kutrów i barek. W Mekongu kąpały się bawoły, na brzegach wylegiwali się w hamakach okoliczni wieśniacy, kobiety robiły pranie, rybacy zarzucali sieci, a dzieciarnia piszczała ” Hello!”
Teraz słów kilka o rezerwacie Tra Su. To oszałamiająco piękny zielony las, po którym można pływać łodzią wśród lotosów i stad ptactwa wodnego. Panuje absolutna cisza, mącona tylko pluskiem wody i śpiewem ptaków oraz skrzypieniem wioseł. Powierzchnia wody usłana jest gęstymi roślinkami, więc płynie się jakby po zielonym dywanie.
W przerwie można wejść na wysoką wieżę widokową, by podziwiać z góry to cudowne miejsce.
Wracamy do miasta. Upał!!! Czas oczekiwania na autobus skracamy sobie wizytą w jakimś elektromarkecie. Nie żeby nas interesowały ceny elektroniki (nawiasem mówiąc zbliżone do naszych), ale dlatego, że jest tam klima. Uff, co za ulga…
Wsiadamy w autobus do Sajgonu. Po drodze czeka nas przeprawa promem samochodowym przez jedną z odnóg Mekongu i przejazd przez most wiszący.
Na postoju wysiadamy na małe co nieco i po chwili pada pytanie: który to nasz autobus???? Na wielkim parkingu wszystkie wyglądają identycznie: ta sama marka, model, barwy firmowe…..Klops…
To może rozpoznamy kierowcę? A kto rozróżni te małe skośnookie żółte ludziki w mundurkach? Nam też się to nie udało. Zaczynam otwierać bagażniki autobusów w nadziei, że zauważę nasze graty. Też lipa….Za dużo tego, a w końcu ktoś może wziąć mnie za złodzieja.
Prosimy o pomoc jakiegoś dziadka z krótkofalówką. Łączy się z bazą i każe czekać. Chwilę później odnajduje nas nasz konduktor i prowadzi do właściwego pojazdu i już bez przeszkód dojeżdżamy do Sajgonu. Za chwilę mamy transport do nadmorskiego Mui Ne, gdzie planujemy trochę poplażować i nie tylko.
Wchodzę do banku, żeby wymienić Frankliny na Ho Chi Minhy. Obsługują mnie dwie skośnookie młode damy.
-Nasz dzisiejszy kurs wynosi tyle i tyle, więc za kwotę, która chcę pan wymienić otrzyma pan tyle i tyle banknotów o nominale 100 tyś. dongów, tyle i tyle o nominale 50 tyś. dongów itd.
Dają mi do podpisu kwit bankowy.
-Pamięta pan numer paszportu?
– Nie.
Zapada cisza. Wymieniają nieporadne spojrzenia.
– Nie pamiętam, ale mam go przy sobie.
Promienieją z radości. Wręczam im paszport, a po chwili pytają skąd jestem. I czy mógłbym napisać na kartce nazwę tego odległego kraju. Przecież w paszporcie jest wszystko napisane, ale widocznie nie są na tyle spostrzegawcze.
Kasa wymieniona, strażnik z ukłonem otwiera drzwi gdy wychodzę. Dzieje się tak nie tylko w bankach, ale też w lepszych sklepach, domach towarowych, a nawet w taksówkach. Uprzejmości nigdy za wiele.
NAD POTOKIEM.
Mui Ne to jeden z najpopularniejszych wietnamskich kurortów. Na wodach pięknej półkolistej zatoki kołyszą się kolorowe kutry i okrągłe łodzie rybackie, przypominające balie. Na brzegu rybacy łatają sieci, a ich żony sprzedają żywe homary, krewetki, kraby, ośmiornice i dziesiątki gatunków kolorowych ryb.
Miasteczko tłumnie odwiedzają turyści z Rosji, więc wszędzie widać napisy cyrylicą. To pewnie za ich sprawą na każdym kroku roi się od sklepów w gorzałą. Mnie też wzięli za jednego z nich, bo gdy kupowałem sok pani wymieniła cenę „diesat”.
Jedną z atrakcji Mui Ne jest Bajkowy Potok, wijący się wśród białych, czerwonych i szarych skał i dżungli. Można iść jego piaszczystym dnem, a nawet zatrzymać się na coś zimnego w knajpce na środku strumyka i przysiąść na krzesełku jednocześnie mocząc nogi.
Można też pojeździć na strusiu.
Na końcu potoku czekają dwa bonusy: niewielki wodospad i hamaki, w których pobujaliśmy się trochę. W drodze powrotnej trafiamy na cmentarz pełen niebieskich, zielonych i żółtych nagrobków.
W Mui Ne nie da się umrzeć z głodu. Dziesiątki knajpek, barów, restauracji, sklepów spożywczych dostarczają w przystępnych cenach strawę licznym turystom. Kuchnia azjatycka i międzynarodowa, więc każdy znajdzie coś dla siebie.
Piwo w knajpie dostaniemy za 2 zł (w sklepie tyle samo), niezły obiad za ok. 6 zł, wódka tańsza niż u nas, ale za to wino droższe, ale nie jakoś drastycznie. A paczka Marlboro kosztuje 1 dolara. Miło
Na każdym kroku wypożyczalnia skuterków, przejażdżki UAZ-em po wydmach, wycieczki łódką lub busikiem. Pralnie, kawiarnie internetowe, biura podróży, sklepy z pamiątkami, czyli wszystko, czego potrzebuje turysta.
Zatrzymaliśmy się w przestronnej bambusowej chatce . Do morza mamy może ze 3 metry. Chatka oferuje łazienkę, TV, klimę i wi fi.
Do dyspozycji mamy leżaki z wygodnymi materacami pod palemką. Szum wzburzonego morza przed snem – bezcenny!
Mieliśmy ambitne plany, żeby pokąpać się w morzu, ale długo nie wytrzymaliśmy, bo wiało mocno i fale były wysokie. Dlatego spędziliśmy cały dzionek na leżakach….Wystarczy, o mało nie nabawiliśmy się odleżyn.
Podjęliśmy decyzję, że jutro opuszczamy Mui Ne i jedziemy do górskiego kurortu Da Lat, miasta kwiatów, ogrodów i wodospadów.
O poranku rozczarowanie. Opasły rosyjski turysta zajął jeden z naszych leżaków. Wietnamka w ortalionowej kurtce, maseczce przeciwpyłowej i słomkowym, stożkowym kapelutku robiła mu masaż. Nawet profesjonalny. Najpierw dokładnie wytarła go mokrymi ściereczkami, potem masowała po całym ciele. Nakładała mu na twarz i ciało jakieś galaretki, kremy i smarowidła, okładała listkami. Wyglądało to nawet nieźle.
Idziemy na przystanek autobusowy i czekamy na transport do górskiego kurortu Da Lat. Tam z kolei japoński turysta robi zdjęcia wszystkiego i wszystkich, a zwłaszcza małżonki. W okularach pod drzewem i na tle krzaka, bez okularów na tym samym tle, potem w kapeluszu i bez…
Podjeżdża autobus. Facet fotografuje go każdej strony (wewnątrz też) jakby chciał go wystawić na sprzedaż…. Okazuje się, że jedziemy tym samym autobusem. Gość kręci całą drogę, która miejscami oferuje piękne widoki, ale trwa prawie 5 godzin, więc kto chciałby to oglądać…..Nie wiem….
W ogóle Azjaci mają jazdę na tle robienia zdjęć, zwłaszcza selfie. W Polsce to raczej domena gimbusów, a z tego co tu widzę to jakiś sport narodowy.
DA LAT.
Podróż do DaLat trochę się przedłużyła, ale dało się wytrzymać, bo w autobusie była klima. Tylko te autobusy made in China mogłyby być trochę przestronniejsze, bo nasze eurotyłki trochę się tu nie mieszczą.
Za taksówkę z przystanku autobusowego do hotelu zapłaciliśmy dolara za ok. 3 km. Zostawiamy graty i mimo zmroku ruszamy na miasto.
Pogoda się pochrzaniła, pada deszcz, ale przelotny, więc nie ma tragedii. Atakujemy sajgonki. Mogą być, ale porcja za mała, więc poprawiamy czymś w rodzaju pizzy, takim cienkim placuszkiem składanym na pół. Szału nie ma, ale ujdzie w tłoku. Podają te placki owinięte w zapisana kartkę z zeszytu szkolnego lub starą gazetę.
Za to tutejsze jogurty (nie ze sklepu, tylko od ulicznej handlarki) – rewelacja!
Przed powrotem do miejsca zakwaterowania odwiedzamy nocny targ spożywczo- odzieżowy. Wieczór spędzamy na balkonie z piwkami.
Rano pożyczamy motorek z hotelu. Mały skuterek Yamaha w automacie. Prowadzenie łatwiejsze niż kierowanie rowerem. Cena 16 zł/ dzień plus pełny bak paliwa za ok. 20 zł. Wystarczy na cały dzień.
Nikt nie wspomniał o dowodzie rejestracyjnym, prawie jazdy, ubezpieczeniu ani tego typu zbędnych utrudnieniach. Kask to mini nocnik, wyłożony styropianem. Ochroni najwyżej przed zderzeniem z komarem, ale z asfaltem niekoniecznie. Przeżegnałem się i ruszyliśmy przez ruchliwe ulice Da Lat. Nawet nie było tak źle. Oni trąbili na nas, my na nich, ale najważniejsze, że cały czas do przodu. Najpierw zwiedziliśmy klimatyczną świątynię buddyjską z mnichami bijącymi w gongi i palącymi aromatyczne kadzidła.
Kolejny punkt programu to kolejka gondolowa, z której roztacza się piękny widok na sosnowe lasy Da Lat i miasto, nad którym dominuje antena w kształcie wieży Eiffla.
Potem wyjechaliśmy na drogę międzymiastową, gdzie ruch był niewielki, więc jechało się na luzie i nie musieliśmy słuchać tych denerwujących klaksonów. Samochodów jest tu stosunkowo niewiele, ale za to same wypaśne fury, przeważnie terenowe Toyoty i inne japońskie marki, natomiast osobówki to przeważnie auta marki KIA. Same nowe modele, nie uświadczy się pojazdu starszego niż 4-5 lat. Najpierw zwiedziliśmy spektakularny wodospad Pongour,
a potem nie mniej urzekający Elephant Waterfall, nad którym robiły sobie zdjęcia młode pary. Nie tak łatwo tam dotrzeć. Trzeba iść po śliskich skałach i stromych schodach, ale widok który otrzymujemy w zamian jest warty każdego wysiłku.
Po zwiedzeniu drugiego wodospadu pogoda zmieniła się całkowicie, niestety na gorsze. Cóż, tak to bywa w górach. Zrobiło się zimno i zaczęło padać. A do hotelu mieliśmy jeszcze ze 30 km. Nic nie poradzimy, trzeba napierać w deszczu i zimnie przez kręte górskie drogi. Mokro, nieprzyjemnie, ślisko, ale jakoś daliśmy radę.
Do hotelu dojechaliśmy przemoczeni do suchej nitki. Telepało nami. Na szczęście mamy grzałkę i po szybkiej przebierce w suche ciuchy mogliśmy napić się ciepłej herby. Choć osobiście sądzę, że w opisanej sytuacji oprócz grzałki przydałoby się trochę gorzałki.
Po dzisiejszej jeździe na skuterku mamy opaleniznę motocyklisty. Ślady po okularach, kasku i spalone zewnętrzne części dłoni. Kicha, ale za kilka dni nad morzem powinno się wyrównać.
Bardzo nam się podoba w górskim Da Lat (1200 m n.p.m.). Piękne jeziora, pełne kwiatów zadbane kolorowe ogrody z przystrzyżoną trawką i żywopłotami, kolorowe domki w pastelowych barwach, szumiące wodospady, ruch mniejszy niż w Sajgonie, temperatura o wiele niższa niż w upalnej delcie Mekongu, czyli same pozytywy.
WITAMY W PIEKLE!
Na przedmieściach Da Lat odkryliśmy najbardziej czadową świątynię jaką do tej pory spotkaliśmy w Wietnamie. Nazywa się Linh Puoc. Robi kolosalne wrażenie.
Bogate dekoracje, przepych szczegółów, niesamowity klimat. Ogólne wrażenie psuje trochę nadmiar turystów tłumnie przybywających autokarami, ale nie można mieć do nich pretensji, bo każdy chce odwiedzić to niepowtarzalne miejsce, pełne figur smoków, bóstw, wojowników i Buddy pod każdą postacią.
Znajduje się tam sporych rozmiarów dzwon, do którego buddyści przyklejają karteczki z intencjami. Obok na stalowych łańcuchach wisi poziomo belka, którą uderzają w dzwon.
W podziemiach świątyni jest spore pomieszczenie, będące alegorią Raju. Stylizowane na ogród, w którym widzimy figury mnichów w pozycjach siedzących, przystrojonych w szafranowe szaty. Mnisi mają spokojne, uduchowione twarze i mądre spojrzenia. Z głośników sączy się spokojna, nastrojowa muzyka zmieszana ze śpiewem ptaków i szumem strumyka….Relaks….
Natomiast piętro niżej mroczny labirynt, podświetlony na czerwono i niebiesko. Witajcie w Piekle! Po obu stronach mrocznego korytarza zakratowane cele, a w nich kościotrupy, demony, sceny tortur. Demony z oczami z lampek LED kroją piłą potępieńców, wyrywają im wnętrzności, ucinają głowy siekierami i gilotynami. Po podłodze walają się kości i czaszki. Z głośników dobiegają wycia nieszczęśników, wrzaski obdzieranych ze skóry, piekielne jęki i szatańskie chichoty. Odjazd…! Klimat jak z horroru, wieje grozą.
Po chwili wytchnienia zwiedzamy zabytkową stację kolejową ze starymi wagonikami zamienionymi na kawiarnie, a później kierujemy się do obiektu będącego na liście dziesięciu najdziwniejszych budynków na świecie, czyli Crazy House.
Nieregularne kształty, pomieszczenia ukryte wśród korzeni drzew, kręte korytarze, wąskie, strome schody, kolory, kolory, kolory…
Krótki spacerek po brzegu jeziora. Zaczepia nas wietnamska miła rodzinka z gromadką rozbawionych dzieciaków. Ojciec rodziny stwierdza, że skoro obaj jesteśmy łysi to musimy sobie zrobić zdjęcie w ramach polsko – wietnamskiej solidarności łysych. OK, pozuję więc do pamiątkowej fotki z wietnamskim łysoniem i wszyscy są zadowoleni, a najbardziej dzieciaki. Chwilę odpoczywamy na trawce na brzegu jeziora, po którym suną rowery wodne w kształcie łabędzi.
Opuszczamy chłodne Da Lat. Lecimy liniami Vietnam Airlines do nadmorskiego Da Nang. Lot trwa nieco ponad godzinę i kosztuje kilkadziesiąt zł drożej niż autobus, który pokonuje tę trasę w 17 godzin.
Po wyjściu z lotniska w Da Nang wpadamy w sidła taksówkarza, który próbuje wieźć nas okrężną drogą. Widzę trasę na Google Maps, więc każę facetowi zatrzymać się, zabieramy tobołki z bagażnika i łapiemy kolejną taryfę.
Jesteśmy już na dworcu. Nawet niezła organizacja. Nie wpuszczają na peron bez biletu na najbliższy pociąg. Wagony są klimatyzowane i mają TV. Pociąg startuje z małym opóźnieniem, ale do celu cesarskiego miasta Hue dociera o czasie.
CESARSKIE MIASTO HUE.
Cesarskie miasto to i ceny cesarskie, wszystko droższe o 50%, biznes turystyczny rozwinięty pośrednicy, naganiacze, restauratorzy, rikszarze etc. prześcigają się w polowaniu na turystę. Na każdym kroku wycieczki piesze z przewodnikiem, rowerowe, na motocyklu lub skuterku, busem, autem itd.
Uśmiecha się do nas szczęście, bo znajdujemy promocję na hotel z basenem, wielkim tarasem podświetlanym czerwonymi lampionami i takim śniadaniem jakiego jeszcze w Wietnamie nie jedliśmy.
Oprócz standardowych potraw oferują naleśniki z bananem lub ananasem w polewie czekoladowej, soki owocowe, całą gamę owoców i wszystko czego dusza zapragnie. Basen okolony jest wielkimi donicami z palmami i innymi soczyście zielonymi roślinami.
Rano pożyczamy nowiutką Yamahę, tankujemy do pełna i wio! Jazda po wietnamskich ulicach wymaga silnej psychiki i opanowania, ale jakoś dajemy radę.
Docieramy do wioski słynącej z wyrobu wonnych kolorowych kadzideł, słomkowych kapeluszy i pięknych obrazków.
Otrzymujemy darmową lekcję wytwarzania kadzidełek, tzn dostajemy kulkę z pachnącej masy, którą trzeba rozwałkować, a potem nabić na patyczek.
Zwiedzamy stary, zabytkowy grobowiec jednego z władców, leżący wśród drzewek bonsai, oczek wodnych i tajemniczych rzeźb.
Czerwona Yamaha dowozi nas na wybrzeże. Piękna pusta plaża, ale niestety wieje silny wiatr, fale wysokie, więc nici z kąpieli. Można jednak pochodzić piaszczystym brzegiem i poopalać się.
Jest gorąco, więc co chwilę stajemy żeby czegoś się napić. Wszystkie napoje serwują z lodem. Kawa, sok z owoców lub trzciny – mój ulubiony. W drodze powrotnej mija nas motorek na którym ktoś przewozi chyba z dziesięć koszyków z żywymi gąskami.
Jeszcze kilka słów o cenach. Ogólnie taniej niż u nas, hotele w bardzo przyzwoitym standardzie, ale np. sery bardzo drogie. Camembert, który u nas dostaniemy za ok. 4 zł tu kosztuje 3-4 razy więcej, a jabłka to najdroższe owoce, ok. 10 zł za kilogram.
Natomiast Wietnam to raj dla piwoszy. Jeśli odejdzie się od rejonów turystycznych to w knajpie dla lokalsów znajdzie się dużego browarka za 1 zł 40 gr. Taniej niż w sklepie, co bardzo nas dziwi i cieszy jednocześnie.
Wietnamczycy są luźni i nie pękają. Siedzą w knajpach do późna, jedzą, piją piwo, a potem wsiadają na motorki i rozjeżdżają się. Kiepy, puszki po piwie i śmieci rzucają na podłogę, pełen luz.
Podczas wieczornego spaceru co drugi łebek proponuje nam marihuanę.
Na przeciwległy brzeg Rzeki Perfumowej, dzielącej Hue na dwie części, dopływamy podłużną zadaszoną łodzią, służącą wietnamskiej rodzinie za mieszkanie. Podczas krótkiego rejsu próbują wcisnąć nam jakieś pamiątki w absurdalnych cenach. Dopływamy do bazaru mięsno – rybno – owocowo – warzywnego. Tłoczno, gwarno, egzotycznie, smród.
Kierujemy się w stronę Cytadeli, nad którą powiewa olbrzymia flaga Wietnamu na niebosiężnym maszcie. Cytadela zajmuje olbrzymi obszar pełen świątyń, zadbanych ogrodów i rzeźb. Resztę dnia spędzamy nad hotelowym basenem, popijając sok z mango.
HOI AN – MIASTO ŚWIATŁA.
O świcie wsiadamy do autobusu sypialnego i kierujemy się w stronę Hoi An, jednej z najpopularniejszych miejscowości Wietnamu. Wysiadamy z autobusu w centrum miasteczka.
Pokazuję taksówkarzowi adres hotelu. Pierwsze wrażenie….no, cóż…..Szok! Otacza nas spory komitet powitalny w postaci kamerdynerów, tragarzy, recepcjonistek, pokojówek itd. Serwują sok arbuzowy, mokre ręczniki do przetarcia twarzy i rąk i w ogóle uwijają się wokół nas jak w ukropie. Szukają w komputerze naszej rezerwacji. Raz, drugi, trzeci…. Ni ma…
Okazuje się, że taksówkarz pomylił adresy, a nasze lokum znajduje się 50 m dalej. Choroba, pech chciał, że oba hotele nazywają się podobnie i leżą w pobliżu. Na szczęście pomyłka szybko wychodzi na jaw i wkrótce trafiamy do właściwego obiektu.
Ruszamy w teren. Co kilka metrów zakład krawiecki, pamiątki, wyrób lampionów z których słynie Hoi An. Już po zmroku całe miasto pięknie oświetlało ich światło.
Lampiony są wszędzie. W hotelach sklepach, barach, na mostach i ulicach.
Liczni krawcy uszyją ci na zamówienie ciuchy, torbę i wszystko czego dusza zapragnie. Tylko trzeba się z nimi ostro targować, bo próbują zdzierać.
Upał nieziemski, wilgotność powietrza też rekordowa, więc spoceni i zmęczeni wracamy do bazy. Trochę nas przysmażyło to wietnamskie słońce. Wbijamy do sklepu po jakiś krem. Wszystko dostępne, nie ma problemu, ale szokują ceny kremu Nivea, kilka razy wyższe niż u nas.
Pojawia się szatański pomysł, by naładować plecak kremem, przyjechać do Wietnamu i opylić, a za uzyskane środki bawić się tu dobrze przez kilka tygodni. Żartuję oczywiście, choć pamiętajmy, że naście lat temu nasi rodacy zbijali niezły pieniądz na takich transakcjach w różnych częściach świata. Więc kto wie?
Piękne, zabytkowe Hoi An zawdzięcza swój obecny stan polskiemu architektowi Kazimierzowi Kwiatkowskiemu, który spędził tu wiele lat na ratowaniu zabytków. Ma nawet swój pomnik w eksponowanym miejscu, tj. w tzw. Kazik Parku. Jest znaną, szanowaną i rozpoznawalną postacią w tej części Wietnamu.
W Hoi An płoną tysiące barwnych lampionów, na brzegu rzeki można kupić za dolara świeczkę w papierowym pudełku i zwodować ja myśląc życzenie. Sklepikarze przed zamknięciem swoich biznesików okadzają kramy i stragany kadzidełkami trzymanymi w złożonych dłoniach, szepcząc słowa modlitwy.
DA NANG. CZY BUDDA(A) BYŁ(A) KOBIETĄ?
Po Hoi An, romantycznym i zabytkowym Mieście Świateł, naszym następnym przystankiem jest nadmorski kurort Da Nang,
najszybciej rozwijające się miasto w Wietnamie. Palmy, szeroka plaża, szum fal i dużo słońca. Takie tutejsze Rio de Janeiro. Wysokie hotele i apartamentowce, szerokie ulice z knajpami serwującymi owoce morza.
Trwa tu boom budowlany. Wszędzie dźwigi, betoniarki, rusztowania na których pracują murarze i spawacze . Nowe eleganckie hotele i apartamentowce rosną tu jak grzyby po deszczu.
Na wodach pięknej zatoki kołyszą się małe okrągłe łódeczki i drewniane kutry. Plaże opanowali śmiałkowie, unoszący się na barwnych czaszach ciągniętych przez motorówki i skutery wodne.
Zwiedzamy okolice skuterkiem. Nieco na północ od miasta błyszczy w słońcu biała figura Lady Buddy, czyli Buddy w kobiecej postaci.
Szeroką nadmorską aleją tniemy w Góry Marmurowe, kompleks skalnych, bogato rzeźbionych świątyń, w których mnisi uderzają w gongi i bębny, a starsze panie w szarych kimonach śpiewają niekończące się mantry wśród zapachu wonnych kadzideł.
Opuszczamy turystyczne centrum i wjeżdżamy w tubylczą dzielnicę. W małym, rodzinnym sklepiku pytamy o cenę piwa. 10 tys. dongów. To poproszę 6 i pokazuję tę liczbę na palcach. Kobitka krzywi się i odpowiada na migi, że nie sprzeda mi za 6 tys, ale za 7 tys. owszem. Myślała, że targuję się o cenę i tak dzięki nieporozumieniu kupiliśmy 6 piw za 42 tys. dongów, czyli niecałe 2 USD.
SMOCZY MOST.
W każdą sobotę i niedzielę o g. 21 na największym moście w Da Nang gromadzą się setki, jeśli nie tysiące turystów i miejscowych. Dzieje się tak, bo smocze głowy, wieńczące łuki mostu najpierw zioną z hukiem najprawdziwszym ogniem, a po chwili plują wodą pod wysokim ciśnieniem na kilkanaście metrów w górę, rozsiewając podświetlaną na kolorowo mgiełkę.
Uroczy nadmorski kurort Da Nang opuszczaliśmy z ulgą. Nie dało się normalnie funkcjonować w temperaturze 38 stopni o 10 rano. Byle prędzej na lotnisko! Chwila wytchnienia w klimatyzowanej hali i fruuuu…
CAT BA. BRAMA DO HA LONG.
Lecimy na północ, pod chińską granicę, do portowego miasta Hai Phong. Lot trwa nieco ponad godzinę. Po wylądowaniu ulgaaaaa… Zaledwie 25 stopni. Wreszcie da się oddychać i robić cokolwiek. Wodolotem dopływamy na wyspę Cat Ba, leżącą w zatoce Ha Long,
która jest najsłynniejszym miejscem Wietnamu i największą atrakcją tego kraju, wpisaną na wszystkie możliwe listy światowego dziedzictwa, cudów natury itd.
Cat Ba wita nas pomarańczową podświetlana bramą w kształcie łuku. Chwilę zajmuje nam znalezienie hotelu z widokiem na zatokę z pływającymi barami, kutrami rybackimi i setkami małych łódek, które w nocy migają czerwonymi i zielonymi światełkami.
Wyspę najlepiej zwiedzać motorkiem i tak też czynimy. Odwiedzamy okoliczne plaże wśród skał i dżungli, wioski rybackie i punkty widokowe oferujące panoramę zatoki Ha Long z niezliczonymi, strzelistymi skało-wyspami.
Trafiamy do wydrążonego w skale szpitala wojskowego z okresu wojny wietnamskiej. W niekończącym się labiryncie szpitalnych korytarzy oglądamy salę operacyjne, a nawet kostnicę, w której w foliowych workach leżą manekiny żołnierzy w oryginalnych mundurach z epoki.
W przeddzień rejsu po zatoce Ha Long położyliśmy się spać przed północą. A już o 1 nad ranem obudziła nas seria głośnych łup-łup-łup-łup….a potem wrrrrrrrrr….i znowu łup-łup-łup-łup…
Ki diabeł? – myślę sobie… Przeczekałem chwilę w nadziei, że się uspokoi, ale za chwilę powtórka. Wychodzę na balkon w poszukiwaniu źródła i sprawcy hałasu i co widzę? Dwaj panowie robotnicy tną piłą tarczową metalowe belki, wiercą w nich dziury, skręcają i walą młotem. Wszystkiemu przygląda się pani z recepcji. Schodzę półprzytomny i pytam co jest grane i dlaczego o tej porze.
Okazuje się, że panowie robią konstrukcję dachu kawiarni. Ok, ale dlaczego w nocy???? Bo nie mają zezwolenia na wykonywanie takich prac w dzień. Zdębiałem. Logika każe sądzić, że takie prace powinny być robione w dzień, a nie w środku nocy. Chwilę trwała wymiana zdań, w końcu panowie skończyli i zleźli z rusztowania, a my mogliśmy spać. Aż do piątej rano, bo wtedy znowu zaczęli nawalać, wiercić i piłować.
Natychmiast podejmujemy decyzję o zmianie hotelu. Oczywiście już nie zasnęliśmy. Z uwagi na powyższe okoliczności na rejs pojechaliśmy niewyspani i półprzytomni, ale nastawieni na moc miłych wrażeń i słusznie.
Najpierw popłynęliśmy drewnianym statkiem wycieczkowym w głąb zatoki, pomiędzy setkami wyrastających z wody strzelistych skał. Obserwowaliśmy życie rybaków mieszkających w pływających wioskach, połączonych chybotliwymi mostkami.
Potem przyszedł czas na kajaki. Wysadzili nas na drewnianym molo, dali żółte kamizelki ratunkowe i popłynęliśmy po spokojnych, szmaragdowych wodach, wśród skał i naturalnych tuneli….Co za widoki…..!
Po powrocie podali obiad. Rybka z warzywami na ostro, ziemniaczki, ryż, tofu, sajgonki, sos sojowy, orzeszki i owoce. Słabo mi szło jedzenie pałeczkami, ale jeden ze współpasażerów pożyczył mi swoją prywatną łyżkę i jakoś dałem radę.
Po kilkudziesięciu minutach łódź zatrzymała się i kto chciał mógł popływać w morzu z maską i fajką. Spróbowałem tej niecodziennej przyjemności, nie można przepuścić okazji! Trzeba tylko uważać na wielkie, śliskie meduzy.
Pod koniec rejsu dopłynęliśmy do Małpiej Wyspy, pełnej śmiesznych, choć złośliwych małpiszonów. Raczej nie należy się do nich zbliżać. Mogą wyrwać aparat lub kamerę, a nawet podrapać lub pogryźć. Jedna z małp wytrzasnęła skądś piwo i ku uciesze turystów opróżniła zawartość puszki na gałęzi drzewa, strojąc głupie miny.
Niestety, osiem godzin minęło szybko i łódź dowiozła nas do portu, skąd busem wracamy do hotelu. Wieczorem na tarasie z widokiem na morze i kolorowe kutry żegnamy się w myślach z tym niesamowitym zakątkiem Wietnamu.
SAPA. WŚRÓD GÓR I CHMUR.
Dzień później wsiadamy w busa do portu, przesiadamy się na łódź na stały ląd, potem autobusem sypialnym jedziemy na przeciwległy, zachodni kraniec kraju, pod chińską granicę, do leżącej na wysokości 1600 m n.p.m. miejscowości Sapa, słynącej z chłodnego klimatu i mieszkańców wywodzących się z górskich plemion, do dziś kultywujących rodowe tradycje i noszących kolorowe ludowe stroje.
TU MAŁA DYGRESJA. Transport w Wietnamie funkcjonuje bez zarzutu. Ba! Powiedziałbym, że na piątkę z plusem dodatnim! Przykładowo: jedziesz z wyspy na stały ląd, do odległej miejscowości gdzieś w głębi kraju z kilkoma przesiadkami. Zero problemu i komplikacji. Kupujesz łączony bilet na którym dojedziesz busem z hotelu do portu, gdzie wyłowi cię gościu, który wskaże odpowiedni prom. Po przybiciu na ląd inny koleżka zapakuje cię do busa w kierunku dworca. Tam następny wskaże właściwy autobus itd. Działa nawet przy sześciu-siedmiu przesiadkach i różnych środkach transportu (bus, prom, bus, autobus, bus), co przerobiliśmy kilka dni temu na własnej skórze. Perfekcyjna organizacja! Szacun!
Po drodze do górskiego miasteczka Sapa jechaliśmy przez przygraniczną mieścinę Lao Cai, przez które płynie rzeka rozdzielająca osadę na dwie części. Jedna należy do Wietnamu, druga to Chiny. Ta wietnamska cześć wygląda tak sobie, natomiast chińska sto razy lepiej i nowocześniej. Dostatek, porządek, wysokie budynki, ogólnie wypas.
Do Sapa dojechaliśmy chwilę po zmroku. Pierwsze co rzuca się w oczy to kilkuletnie dzieciaki w strojach ludowych plemienia Hmong, sprzedające rękodzieło i inne pamiątki. Kolorowo ubrane maluchy taszczą na plecach młodsze, dosłownie kilkumiesięczne siostry i braci.
Panuje tu o wiele niższa temperatura niż w poprzednich odwiedzanych przez nas miejscowościach. Nic dziwnego, góry. Chwila wytchnienia po makabrycznych upałach z południa kraju. Co za ulga!
Ulice miasteczka są mgliste, zwłaszcza po zmroku snują się wszędzie gęste chmury, ograniczające widoczność i utrudniające orientację. Dokoła wysokie, zielone góry i tereny uprawne, malowniczo położone na tarasowych zboczach gór i wzniesień.
Po mieście krążą setki turystów, zwłaszcza z pobliskich Chin, jest też sporo Białych. Na placach i ulicach trwa nieprzerwany handel rękodziełem. Od portfeli w ludowe wzory po noże, zakrzywione kindżały, tasaki i maczety. Od ludowych masek po ciuchy, bambusowe metrowe fajki, miód, zioła, ozdobne kubki, nakrycia głowy, koce, ręcznie robione torby itd.
Zostałem zaproszony przez tutejszych (dodam, że bezinteresownie) do zapalenia tytoniu z takiej metrowej bambusowej fajki. Pociągnąłem ile mogłem, modląc się żeby się nie zakrztusić. Żeby nie było że jestem frajer. Udało się. Wciągnąłem chmurę do płuc i po chwili wypuściłem. Zobaczyłem niebo, ziemię, znowu niebo i znowu ziemię. Świat zawirował. Ja pierniczę, ale mocny mają ten tytoń. Prawdziwy, a nie taki szajs sprzedawany u nas pod nazwa „papierosy”. Na chwilę straciłem fonię i wizję, a gdy odzyskałem czekała na mnie przepitka w postaci maleńkiej szklaneczki zielonej herbaty. Chcieli żebym jeszcze wciągnął chmurę, ale podziękowałem.
Pożyczamy motorek z hotelu i objeżdżamy pobliskie wioski zamieszkane przez ludność plemienną.
Wstęp jest płatny. W cenie biletu dostaje się mapkę, nawet czytelnie narysowaną i opisaną. Oprócz setek straganów i kramów w wiosce można coś zjeść i wypić, obejrzeć ekspozycję maszyn służących do tkania płócien oraz urządzeń rolniczych takich jak wodne młyny i sprzęty służące do ubijania ziarna. Jest też piękny wodospad oraz skalisty potok. Można pochodzić kilkadziesiąt centymetrów nad jego bystrym nurtem za sprawą bambusowych pomostów z rozchybotanymi drewnianymi poręczami.
W wiosce Cat Cat płoną grille z szaszłykami, pachną kadzidła, kawa i herbata. Oglądamy warsztato – stragany, w których powstaje rękodzieło, wsłuchujemy się w dźwięk bambusowych piszczałek, na których starcy o pomarszczonych twarzach wygrywają tęskne melodie.
Czas na wymianę waluty. A tu mamy sobotę. Banki nieczynne. Kantorów nie ma. Kicha na całej linii, bo hotele oferują złodziejski kurs, pod warunkiem, że ktokolwiek zajarzy o co nam chodzi, bo znajomość angielskiego zerowa. W końcu trafiamy na ziomka, który kuma mowę Szekspira i daje dobry kurs.
Ponownie odpalamy nasze pierdzikółko i jedziemy jeszcze wyżej w góry, na 1800 m n.p.m., żeby zobaczyć Srebrny Wodospad. Nie jest jakiś spektakularny, ale na pewno najwyższy z tych, które widzieliśmy w Wietnamie.
Udaje się wrócić do bazy przed zmrokiem, zdrowy rozsądek podpowiada, żeby odstawić sprzęt przed zachodem słońca, by nie kusić losu jazdą po słabo oświetlonych i nierównych górskich drogach.
Dziś Wielka Sobota, święto obchodzone także przez wietnamskich katolików, którzy tłumnie wypełniają rozświetlony kolorowo kościółek, a ci którzy nie zmieścili się w środku, siedzą na zewnątrz na malutkich plastikowych taborecikach.
Przed świątynią płoną świece, a mężczyźni ubrani w odświętne stroje ludowe walą w olbrzymie bębny. Nie udało się nam stwierdzić czy znają zwyczaj koszyczków ze święconką, ale raczej nie, bo pewnie byśmy to zauważyli. Z mszy odprawianej po wietnamsku udało się nam wychwycić jedynie Alleluja!
Z górskiego kurortu Sapa kierujemy się do Ninh Binh. Krótką przesiadkę w stołecznym Hanoi spędzamy w parku nad jeziorkiem. Stolica Wietnamu nie robi na nas pozytywnego wrażenia. Ale będziemy tam ponownie za kilka dni, może się zrehabilituje.
NINH BINH. ŁODZIĄ WŚRÓD SKAŁ I PÓL RYŻOWYCH.
W Ninh Binh jesteśmy już po zmroku. Daję znać kierowcy, że chcemy wysiąść wcześniej, jeszcze przed dworcem, bo nasz hotel leży po drodze. Przed dojazdem do świateł każe nam stanąć przy drzwiach. Gdy autobus zatrzymuje się na światłach kocim ruchem wypada z pojazdu, błyskawicznie wyszarpuje nasze plecaki z bagażnika, wraca do auta i zanim zapala się zielone rusza z piskiem i trąbieniem. Cały desant trwa nie dłużej niż osiem sekund. Ma gość napęd w rękach i nogach, nie ma co…
Robimy zakupy w rodzinnym sklepiku. Kasjerka słysząc słowiańsko brzmiący język pyta po czesku skąd jesteśmy. Okazuje się że zna czeski, bo 10 lat mieszkała u naszych południowych sąsiadów. Żegnamy się NASHLEDANOU!
Kolacyjka w ulicznym barze. Proszę o popielniczkę pokazując gest strzepywania popiołu. Po chwili pani przynosi mi miseczkę słonecznika do skubania. Tyż piknie.
Rano pożyczamy motorek z hotelu i kierujemy się w stronę niesamowitego Tam Coc, czyli miejsca w którym można popływać kajakiem wśród pól ryżowych, iglic skalnych i kamiennych, naturalnych tuneli.
Po drodze zatrzymujemy się na śniadanie w przydrożnym zajeździe. Zamawiam omlet. Przynoszą. Ale ani pół grama jakiejś bagietki lub bułki. Reklamuję. Gość wsiada na motor, po chwili przywozi jakaś ohydną słodką bułkę. I oczywiście zapomnieli podać sztućców, tylko pałeczki.
Głód mnie skręca, nie wyobrażam sobie jedzenia omletu pałeczkami. Jakoś udaje mi się wytłumaczyć, że zależy mi na widelcu. W końcu przynoszą. Ale omlet już zimny… Cóż, nie było to najlepsze śniadanie podczas tego wyjazdu. Ale dobrze, że w ogóle było.
Dojeżdżamy do Tam Coc, jednego z topowych miejsc w Wietnamie. Kupujemy bilety, dostajemy kamizelki ratunkowe w wsiadamy do blaszanej płaskodennej łodzi. Nasz sternik wiosłuje nogami.
Płyniemy powoli wśród zielonych pół ryżowych, kwiatów lotosu, niebosiężnych skał, wpływamy do jaskiń i tuneli. Absolutna cisza i relaks……Niesamowite miejsce…
Wypijamy po szklaneczce soku z trzciny i ruszamy dalej. Po kilku kilometrach opuszcza nas dobra passa. Może też ma święta? Łapiemy gumę w tylnym kole na jakimś wypizdowie. Trzeba pchać machinę.
Po kwadransie mam serdecznie dość. Pot zalewa oczy. Na szczęście do mechanika już blisko. Facio bierze się za rozkręcanie koła, ale jakoś średnio mu idzie. Wsiada na motorek i za chwilę wraca z jakimś pomagierem, pewnie szwagrem.
Cholerny upał. Siedzimy w cieniu, ale leje się z nas jak z wyciskanych gąbek. Żona naszego mechanika przynosi wiatrak i kieruje go w naszą stronę. Trochę lepiej.
Po kilkudziesięciu minutach przywracają dętce dawną świetność i możemy kontynuować jazdę. Kasują nas na 4 zł. Miłe zaskoczenie! Myśleliśmy, że zedrą z nas kasę, a tu nic z tych rzeczy.
Rewanżujemy się dzielnym i uczciwym wulkanizatorom kilkoma browarami Hanoi. Zasłużyli chłopaki, nie ma co. Ruszamy.
Limit pecha wyczerpany? Nieeee….To byłoby zbyt piękne! Znowu łapiemy gumę, tym razem z przodu. Szczęście w nieszczęściu, że kilka metrów od warsztatu. Gość nic nie kuma, ani słowa. Pisze coś długopisem na dłoni i znika. Chwilę później pojawia się dziarska kobitka na rowerze i w słomkowym kapeluszu. Zakasuje rękawy, podwija nogawki i bierze w obroty nasze pierdzikółko. Idzie jej nieźle.
Niestety, dętka wymaga wymiany, nie da się jej załatać. Kupujemy nową. Po dłuższym użeraniu się z oponą motorek jest gotowy do dalszych podbojów. Młody mechanik chcę nas zaprosić na FejZbuku i nie może uwierzyć, że nie mamy tam profili. Nie mieści mu się to w głowie.
Przed odjazdem mechanik i dzielna wulkanizatorka z dumą i radością pozują do pamiątkowej fotki.
Dętkowe perypetie całkiem zburzyły nasze plany. Zostaje tylko tyle czasu, by zwiedzić chrześcijańską świątynię w stylu azjatyckim, wykonaną z zewnątrz z kamienia, w środku całą drewnianą. Unikat na skalę wszechświatową! Nad pięknymi zawijanymi dachami górują wykute w kamieniu krzyże, natomiast w środku widzimy misterne drewniane płaskorzeźby i łacińskie cytaty z Biblii, wszystko w brązowym drewnie.
Brum, brum, piiiii, piiiiii, jedziemy do bazy. Po drodze wyprzedza nas motorek z wielką drucianą klatką, w której tłoczy się kilkanaście piesków o smutnych oczach. Oj, coś mi się zdaje, że nie była to wycieczka krajoznawcza Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, a wręcz przeciwnie. Smutny i przygnębiający widok.
HANOI.
Każdy turysta przyjeżdżający do Hanoi prędzej czy później trafia do Starej Dzielnicy, pełnej zakorkowanych uliczek, obfitującej w tanie, ale przyzwoite hoteliki, knajpy, piwiarnie, sklepy z pamiątkami, biura podróży, pralnie, salony masażu i piękności. Piwo z beczki kupisz tu za 1 zł.
Na każdej ulicy można kupić inny towar. Są ulice opanowane przez krawców, blacharzy, producentów okularów, sprzedawców farb, szklarzy etc.
W stolicy Wietnamu w tych dniach panują upały i okropną wilgotność. Pranie wywieszone na balkon ani myśli wyschnąć, mało tego, mam wrażenie, że po wielu godzinach suszenia jest coraz bardziej mokre. Dlatego wspomagamy proces suszenia suszarką do włosów. Dobrze, że była w hotelu.
Na głównej ulicy wiszą flagi Wietnamu i Sri Lanki wraz z emblematem dłoni ściskających się w geście przyjaźni. Pewnie z okazji wizyty jakiegoś lankijskiego oficjela. Nie dziwi nas to. Przecież oba kraje mają w nazwie „Socjalistyczna Republika”.
Jak wszędzie w Wietnamie zwraca uwagę plątanina kabli elektrycznych, gęsta jak pajęcza sieć i poskręcana jak dredy rastamana. Tutejsi elektrycy chyba nie mają łatwego zadania w czasie usuwania awarii.
Można napotkać różnych cwaniaczków.
– O, ma pan dziurę w bucie, zaraz naprawię!
I majstruje coś klejem przy mikroskopijnym pęknięciu podeszwy i pada astronomiczna kwota za usługę. Czytaliśmy o takich historiach więc staramy się omijać spryciarzy szerokim łukiem. Albo lipni wolontariusze:
– Badamy poziom zadowolenia z pobytu w Hanoi, by uczynić to miasto jeszcze przyjaźniejszym dla turystów. Prosimy o wypełnienie ankiety .
I dostajesz jakieś ksero z durnymi pytaniami, a potem ulotkę nieistniejącej organizacji i sugestie finansowego wsparcia jej działalności. O tym numerze też słyszeliśmy, więc nie piszemy się na żadne ankiety.
Zwiedzanie stolicy Wietnamu rozpoczynamy od słynnej ulicy bez jezdni i chodnika, ale za to z biegnącymi jej środkiem torami kolejowymi, dosłownie kilkadziesiąt centymetrów od ścian domów. Kiedy nie kursują pociągi na torach toczy się normalne codzienne życie, natomiast gdy zbliża się lokomotywa mieszkańcy usuwają z torów sklepiki, kramy i zaimprowizowane bary, by po chwili wszystko wróciło na swoje miejsce.
Kierujemy się do starego więzienia czasów kolonialnych, w którym Francuzi więzili wietnamskich patriotów w warunkach urągających wszelkim konwencjom o prawach człowieka. Trzymali ich w ciasnych betonowych celach, przykutych stalowymi dybami, polewali wodą, razili prądem, w końcu ścinali gilotyną. Oglądamy sale zbiorowe i izolatki z manekinami ukazującymi w jak niewygodnych pozycjach byli zmuszeni przebywać osadzeni.
Najsłynniejszą atrakcją Hanoi jest Mauzoleum Ho Chi Minha, czyli Wujka Ho, jak nazywają Wietnamczycy swojego bohatera narodowego.
W drodze do mauzoleum trafiamy na pomnik Lenina, zwanego z wietnamska Le – Nin, i pod polską ambasadę. Na płocie okalającym ambasadę widzimy ekspozycję pięknych, wielkoformatowych zdjęć reklamujących walory turystyczne naszego kraju w języku polskim, angielskim i wietnamskim. Wystawa budzi zainteresowanie licznych turystów zagranicznych. Nic dziwnego, wygląda bardzo profesjonalnie i jest w stanie zachęcić do odwiedzenia Polski. Podobne wystawy znajdują się na murach ambasad Niemiec, Słowacji, Ukrainy, ale przyznam z dumą, że nie mają one startu do naszej.
Mauzoleum Ho Chi Minha to prostokątny budynek na niewielkim podwyższeniu, okolony parkiem. Wstęp jest za darmo. Najpierw prześwietlanie bagaży jak na lotnisku i zdeponowanie kamer i aparatów. Potem trzeba ustawić się w dwuszeregu i podążać za hostessą w kolorowym kimonie.
Mauzoleum strzegą nienagannie ubrani młodzi żołnierze w białych mundurach i z karabinami z bagnetami. I tu ciekawostka. Każdy z nich ma co najmniej 180 cm wzrostu. Tak wysokich ludzi ze świecą szukać w Wietnamie, gdzie przeciętny wzrost oscyluje wokół 160 cm. Casting na strażnika Wujka Ho był pewnie niełatwy …
Doczesne szczątki Ho spoczywają w szklanym sarkofagu, podświetlonym na pomarańczowo. Klima pracuje na wysokich obrotach, jest wręcz zimno. Na ścianie sierp, młot i gwiazda. Wujek Ho ma na sobie szary mundur. Obejście sarkofagu zajmuje dosłownie kilkanaście sekund i wchodzi następna grupa. Atmosfera podniosła. Widać, że traktują to wszystko bardzo poważnie.
Po opuszczeniu mauzoleum oglądamy miejsce w którym mieszał i pracował Ho. Skromność, prostota, wręcz surowość. Na ścianie portrety Marksa i Lenina. W garażu stoją jego samochody. Sowieckie limuzyny ZIS i Pobieda i stary model Peugeota 404.
W drodze powrotnej zmęczeni upałem włóczymy się po parku na brzegu jeziora. Trafiamy na popularne w Wietnamie i okolicach walki kogutów. Kukuryku i do ataku!
Wymeldowujemy się z hotelu po śniadaniu, tobołki zostawiamy w recepcji i ruszamy na ostatnią włóczęgę po Hanoi.
Początkowo nie przypadło nam do gustu to miasto, ale przy bliższym poznaniu jednak zyskuje. Kilka jeziorek z nadbrzeżnymi parkami, w których wieczorami odbywa się grupowy aerobik i tańce, bogata oferta gastronomiczna, mnóstwo fajnych ludzi z całego świata – to wszystko sprawia, że nawet liczni naciągacze i przekupnie zawyżający ceny wydają się mniej upierdliwi i nieszkodliwi, taki element folkloru po prostu.
Wpadamy do lokalnej knajpy, którą u nas nazwalibyśmy mordownią, ale w tutejszych warunkach nie sposób odmówić jej kolorytu. Oprócz szerokiego wachlarza potraw m.in. z rekina, żab, ślimaków, strusia itd. oferuje za grosze pyszne świeże piwo z beczki. Nie jest to najmocniejsze piwo, raczej taka chmielowa oranżada, więc nie sposób się tym opić.
Postanawiam skorzystać z usług ulicznego fryzjera. Trzeba się ogolić. Na płocie wisi lusterko na drucianym haczyku, obok jakiś fotel pamiętający pewnie czasy Ho Chi Minha, na chodniku skrzynka z przyborami do golenia i strzyżenia, poczekalnia dla klientów składająca się z kilku plastikowych taboretów – czyli pełna improwizacja. Ale działa.
Odczekuję swoją kolejność, zasiadam w fotelu z jakiegoś starego autobusu, fryzjer owija mi szyję szmatą i goli mnie elektryczną maszynką zasilaną prądem z akumulatora jego skuterka. Piątka z plusem za kreatywność! Wprawdzie trochę mnie pozacinał, ale ogólnie spisał się całkiem nieźle.
Mimo, że w Hanoi zapadła noc temperatura jest nieznośna… Rozpływamy się. Kolacja w fastfoodzie i klimatyzowanym autobusem jedziemy na lotnisko. Wreszcie chwila odpoczynku od upałów rodem ze szklarni.
GOOD BYE, VIETNAM!
Część lotu do Stambułu przesypiamy. W stolicy Turcji jesteśmy nad ranem. Lotnisko po wydarzeniach sprzed kilku miesięcy związanych z działaniami kozojebców z Państwa Islamskiego i próbą zamachu stanu wygląda jak oblężona twierdza. Co chwilę kontrola, co kilka metrów uzbrojona w broń automatyczną policja – nie ma miękkiej gry….
Czas przeznaczony na przesiadkę przeznaczamy na darmową – na koszt Turkish Airlines, wycieczkę autobusową po Stambule. Więcej informacji na temat wycieczek znajdziesz tu:
Bez wdawania się w szczegóły: miasto wyrywa z butów, dla mnie to stolica Eurazji. Hagia Sophia, Błękitny Meczet, Bazylika Cysterna – i wszystko jasne.
Lot do Warszawy trwa ledwie dwie godziny i na tym kończy się nasza miesięczna przygoda z Azją.
Jak było w Wietnamie? Zarąbiście! Jechaliśmy tam nastawieni na permanentną walkę z oszustami i naciągaczami, którzy uprzykrzają pobyt, ale na szczęście wiedzieliśmy jakie triki stosują, więc udało się nam uniknąć ich „numerów”.
Kraj jest piękny, zróżnicowany, można zwiedzać lub leżeć bykiem na plaży, obfituje w niesamowite miejsca, świątynie i rezerwaty, kurorty i małe wioski, jest niedrogo i bardzo bezpiecznie, transport działa bez zarzutów, a hotele w dobrym standardzie i rozsądnych cenach oferują nocleg dla każdego, od budżetowego plecakowca po turystę pakietowego.
Jedzenie: na każdym rogu bar z ryżem i nie tylko. Pyszne owoce, kawa i herbata. Tanio! Ludzie bezkonfliktowi, przyroda zapierająca dech…
Zwiedzanie kraju motorkiem – obowiązkowe i bardzo przyjemne. Polecamy wszystkim ten piękny, wesoły, egzotyczny kraj. Bawiliśmy się tu znakomicie!
Lubisz podróże? Spodobał Ci się ten artykuł? Jeżeli TAK – dołącz do ekskluzywnego grona Ziemian Objechanych i polub na Facebooku FANPAGE tego bloga.
Zyskasz w ten sposób dostęp do relacji na żywo z wypraw, zdjęć i informacji praktycznych przydatnych podczas planowania i organizowania podróży.
Zapraszam także na mój profil na Instagramie oraz kanał na Youtube.
Biorę się za czytanie, idealnie przed pierwszą podróżą do Wietnamu 🙂
Cześć Paweł! Mam nadzieję, że artykuł będzie pomocny. Życzę Ci udanego pobytu w Wietnamie i wielu wrażeń. 🙂