LIBAN – RELACJA Z PODRÓŻY, INFORMACJE PRAKTYCZNE, ATRAKCJE.

NO I STAŁO SIĘ!

 

Nad ranem wylądowaliśmy w Bejrucie po blisko dwudobowej, męczącej podróży. Stolica Libanu zaskoczyła nas bardzo pozytywnie.

Po pierwsze dostaliśmy darmowe wizy, choć spodziewaliśmy się jakiejś opłaty.

Po drugie panowała bardzo przyjemna temperatura, 20 stopni około godziny trzeciej nad ranem.

Po trzecie kierowca taksówki, która wysłał po nas hotel nie próbował nas naciągnąć i wziął tyle, ile uzgodniliśmy z hotelem.

Nie muszę dodawać, że zasnęliśmy w wieloosobowym pokoju jak susły. Oprócz nas kimał tam młody Egipcjanin, który spojrzał na nas nieprzytomnym wzrokiem i tylko naciągnął koc na głowę.

Po kilkugodzinnej drzemce wymieniliśmy dolary na lokalną walutę i ruszyliśmy na podbój Bejrutu. Trafiliśmy do ulicznego baru, gdzie posililiśmy się kanapkami z serem, szynką  i pomidorami. Właściciel spytał skąd jesteśmy i powiedział:

-Zrobię wam kanapki z szynką, tylko w tej chrześcijańskiej dzielnicy takie dostaniecie.

 

SPACER PO BULWARZE.

 

W związku z piękną, słoneczną pogodą wybraliśmy się na spacer nadmorskim bulwarem. Pełno tu rodzinek z dziećmi, którym obowiązkowo towarzyszy etiopska, somalijska lub filipińska niania.

Napotkamy też wytatuowanych młodzieńców z bulterierami lub husky, małolatów z Iphonami, muzułmańskie panie w chustach, chrześcijańskie damulki z dekoltami, rolkarzy, breakdancowców, sprzedawców kwiatów, palaczy sziszy, cwaniaczków handlujących lipnymi Rolexami, wysportowaną młodzież biegającą ze słuchawkami w uszach, dzieciaki na rowerach, a wszystko to wśród baniek mydlanych, latawców i zapachu kawy, kebaba i tytoniu.

Wybrzeże jest skaliste i sprzyja imprezom. Na niewielkich wysepkach siedzą rodziny lub grupki znajomych i palą sziszę lub zajadają się kebabami oraz zażywają kąpieli w Morzu Śródziemnym.

Wylądowaliśmy też w wypasionej, olbrzymiej galerii handlowej zwanej Beyrut Souks z niesamowitym nagromadzeniem sklepów najbardziej znanych marek produkujących odzież, buty, kosmetyki i biżuterię. Wyższa półka, nie ma co…

Do tego osiedla nadmorskich apartamentowców, drapacze chmur, eleganckie hotele i knajpy, które powciskały się pomiędzy świątynie chrześcijańskie i meczety, będące w pozornej symbiozie.

 

 

Po bejruckich alejach suną najnowsze modele drogich aut, obok starych Renault, Mercedesów typu „beczka” i brzęczących skuterków oraz ryczących Harleyów.

Łatwiej dogadać się tu po francusku niż po angielsku, w końcu ta część świata była kiedyś tzw. terytorium mandatowym Francji.

No dobra, to jedna twarz Bejrutu. Druga wygląda inaczej: na każdym rogu ulicy metalowe lub betonowe budki, a właściwie bunkry, otoczone zasiekami z drutu kolczastego i workami z piaskiem, gniazda karabinów maszynowych, barykady, wszędzie wojsko w kevlarowych hełmach i kamizelkach kuloodpornych, z bronią gotową do strzału.

Dookoła tabliczki NO PHOTO, MILITARY ZONE itd. Kamery, szlabany, patrole w polowych mundurach, opancerzone Hummery w barwach zielono-czarnych.

Ktoś powie: stan oblężenia. Tak, ale dzięki temu czuję się jakoś bezpieczniej, choć prawdę mówiąc nie wiadomo kiedy nadleci rakieta lub eskadra myśliwców bombardujących z wrogiego terytorium lub eksploduje pas szahida.

Tak, sytuacja pozornie wygląda na spokojną, ale Liban to od dawna region zapalny, arena zmagań chrześcijańsko – muzułmańskich, swoje kilka groszy próbują wtrącić Izrael i Syria, a i szyicki Hezbollah nie śpi…

Widziałem jak żołnierz z lusterkiem na długiej tyczce sprawdzał podwozie auta wjeżdżającego na parking, czy czasem nie przyczepiła się tam BUM niespodzianka.

 

GOŁĘBIE SKAŁY.

 

Proszę wycieczki, kontynuujemy przechadzkę po stolicy Libanu. Po prawej, nieco w dole, widzimy Gołębie Skały, symbol Bejrutu. Dwa olbrzymie, wystające z błękitnego morza kamienie, jeden z nich w kształcie bramy.

 

 

Zatrzymujemy się tu na szklaneczkę czegoś zimnego i przez chwilę kontemplujemy widoki, opędzając się od naciągaczy oferujących nam wycieczkę łódką. 

Mija kilka godzin włóczenia się po gorącym Bejrucie. Baterie wysiadają. Ładujemy je pizzą i darmową Coca Colą, którą otrzymujemy od właściciela baru na dobry początek pobytu. Miło…

Robi się późno, więc wracamy do hotelu i urządzamy sobie ucztę na balkonie. Wino jeszcze z Polski, ser, oliwki i bagietki – czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.

Jutro planujemy ruszyć na południe w stronę Sydonu i Tyru. A potem zobaczymy.

Minioną noc nie należała do najbardziej udanych dla naszego egipskiego współspacza. Nie mógł zasnąć, biedaczysko, przewracał się z boku na bok, próbował słuchać muzyki przez słuchawki. Wszystko na nic…Sen nie przychodził.

No, bo jak miał przyjść, gdy Stasiu chrapał jak niedźwiedź, a ja wtórowałem mu niczym startujący Boeing. W końcu nieborak z kwaśną miną wziął pościel i poszedł spać na kanapę w świetlicy. Teraz pewnie zażąda odszkodowania od hotelu. Ciekawe czy nasz bejrucki gospodarz jest ubezpieczony od takich przygód.

Zawaliliśmy facetowi drugą noc. Trzeba się jakoś ogarnąć, niech się chłopina wyśpi wreszcie.

Ale my też nie zaznaliśmy spokoju. O świcie obudziły nas żurawie i nie mam tu na myśli ptaków, ale olbrzymie dźwigi pracujące na pobliskiej budowie z niemiłosiernym piiiiiiskiem.

 

NA POŁUDNIE OD BEJRUTU.

 

Postanowiliśmy ruszyć na południe, do dwóch nadmorskich miejscowości tj. Sydon i Tyr.

Stasiu powiedział, że nie był jeszcze tak daleko na południu. Uznałem, że powinien z tej okazji postawić piwo.

Po śniadaniu idziemy na przystanek autobusowy, z którego mieliśmy dostać się do dworca w południowej części miasta, skąd odjeżdżają autobusy w kierunku Sydonu. Spytaliśmy kierowcę czy się tam udaje, a kiedy przytaknął poprosiliśmy, by nas poinformował gdy dojedziemy na miejsce.

Ale gość miał inne sprawy na głowie. Jedzenie śniadania, zakupy w przydrożnych sklepikach, palenie papierosów, gadanie z innymi kierowcami stojącymi w korkach.

Potem było już tylko lepiej. Na dworcu Cola znaleźliśmy transport i bez przeszkód dojechaliśmy do Sydonu. No, jeśli nie liczyć wojskowej kontroli na wyjeździe z miasta.

Mają tu takie opancerzone posterunki ze sprytnym urządzeniem w postaci kolczatki wkomponowanej w asfalt, uruchamianej pociągnięciem dźwigni. I wtedy STOP, dokumenty poproszę. I żadnych gwałtownych ruchów, bo dostaniesz kulkę.

Oprócz wojsk libańskich widoczni są żołnierze ONZ w białych Land Roverach. My akurat trafiliśmy na posterunek koreańsko – włoski.

Południe Libanu zdecydowanie różni się pod każdym względem od europejskiego, dostatniego Bejrutu. Przypomina nam raczej Albanię, bo mnóstwo starych Mercedesów, beczki na wodę na dachach, ogrzewane energią słoneczną.

Nie spotka się tu kobiety z odkrytymi ramionami. Wszystkie panie są szczelnie osłonięte płaszczami i chustkami. Można też napotkać panów w strojach podobnych do tych, które noszą irańscy duchowni, czyli długie do ziemi brązowe szaty i biały, starannie upięty turban. Ale nie tylko dlatego ta część kraju kojarzy mi się z Iranem.

Widziałem kilka portretów ajatollaha Chomeiniego i jakiegoś innego ziomka w turbanie. Gość miał niewinne jak baranek spojrzenie, ale było to wejrzenie diabolicznego Damiena z kultowego horroru pt. „Omen” z Gregory Peckiem. Kto oglądał od razu wie o co chodzi.

Sydonie zwiedziliśmy tzw. Zamek Morski, a raczej ruiny twierdzy krzyżowców na małej skale, połączonej ze stałym lądem kamiennym mostem.

 

 

W pobliskim Tyr (Sour) wreszcie poczuliśmy się jak na wakacjach. Morze, piasek, słońce, palmy. Przysiedliśmy na nabrzeżu z kubkiem kawy i delektowaliśmy się pięknem nadmorskiego krajobrazu.

W pobliżu znajduje się dzielnica chrześcijańską, która nietrudno poznać. Jest tu czyściej, a na fasadach domów znajdują się małe, szklane kapliczki z Matką Boską.

Przed zapadnięciem zmroku wbiliśmy się w busik powrotny do Bejrutu i w promieniach zachodzącego słońca mijaliśmy plantacje bananowca i cytrusowe gaje.

Ostatnim punktem dzisiejszego planu było piwko w pobliskim barze. Trunek ten, produkowany w Libanie nosi nazwę Almaz.

Co ciekawe, słowo to ma identyczne znaczenie w języku arabskim i rosyjskim. Ciekawe, kto od kogo zaczerpnął. Mam pewne typy, ale muszę to potwierdzić w wiarygodnym źródle. Piwo podawała nam etiopska kelnerka. Ucieszyła się na wieść, że nie tak dawno odwiedziłem jej ojczyznę.

Właśnie wrócił nasz egipski kolega. Nie wygląda na obrażonego. I chyba nie jest, bo dogadaliśmy się, że jedziemy jutro zwiedzać jaskinie. No i super! Przyda się ktoś arabskojęzyczny. Już go dopytałem czy dialekt egipski różni się od od libańskiego. Tak, różni, ale tylko nieznacznie i nie ma problemu z porozumieniem się. W ten sposób zyskaliśmy darmowego tłumacza. Dobra passa trwa.

Wczoraj wieczorem do naszego pokoju zapukał chłopak z recepcji, spojrzał znacząco na chrapiącego Stasia i wręczył naszemu egipskiemu koledze zatyczki do uszu. Nie wiem czy to oddolna inicjatywa personelu hotelowego czy też Egipcjanin poskarżył się na skandaliczne warunki w postaci chrapaczy z Polski.

W każdym razie okazał się przyjaznym kolesiem i zaprosił nas na śniadanie, a potem razem wyruszyliśmy na zwiedzanie. Dowiedzieliśmy się, że pracuje w Dubaju, ale właśnie skończyła mu się wiza i postanowił poczekać w Bejrucie na nową.

Rozmowa zeszła na męskie tematy. Wyznał, że wypił tylko dwa piwa w życiu i czuł się fatalnie, już nie chce więcej. Natomiast oczy mu błyszczały, gdy opowiadał o zaletach haszyszu. Myślę, że gość lubi przypalić. Bejrut bardzo mu się podoba za sprawa tutejszych kobiet, ubranych całkiem odmiennie (czytaj odważniej), niż w jego ojczyźnie lub w Dubaju. Jeśli mam być szczery to szału nie ma jeśli chodzi o urodę bliskowschodnich pań, ale niech mu będzie.

Pierwszym miejscem, które dziś wspólnie zwiedziliśmy była jaskinia Jeitta, niedaleko Bejrutu. Cudowna! Ale jeśli ktoś widział nasz rodzimy Raj lub słoweńską Postojną Jamę nie dozna szoku.

Egipcjanin jednak doznał. Nigdy nie był w takim miejscu. Cieszył się jak dziecko dotykając stalaktytów i spoglądając w otchłanie wapiennych przepaści, które – przyznaję – budziły respekt. Ponadto bardzo podobały mu się okoliczne góry i lasy, a najbardziej rwące górskie strumienie, których ani w Kairze ani w Dubaju nie uświadczysz. Dolna jaskinia jest zalana podświetloną na zielono wodą. Pływa się po niej płaskodenną łodzią i nie wolno robić zdjęć.

Potem dojechaliśmy taksówką, starym, odpicowanym Mercedesem z biegami w kierownicy, do pobliskiej Harissy, słynącej z wznoszącego się nad miastem pomnika Matki Boskiej. Na szczyt wzniesienia wjeżdża się kolejką gondolową, która zapewnia niesamowite widoki na miasto, góry i wybrzeże Morza Śródziemnego.

 

 

Przed początkową stacją kolejki jakaś kobieta zagadała naszego kolegę i obiecała, że wywróży mu szczęście. Od razu zapaliła mi się czerwoną lampka, bo takie numery stosują Cyganki pod Jasną Górą. Skutkuje to ogołoceniem nieświadomego turysty z gotówki.

Kazała mu położyć na jej dłoni banknot i zaczęła wróżby. Mówię do niego: „nie bądź głupi, uważaj na forsę”, a on „spoko, uważam”… I po chwili nie było ani oszustki ani dwudziestu dolarów.

Zdążyłem jednak zrobić jej zdjęcie, choć starała się tego uniknąć, odwracała się, fukała na mnie gniewnie i coś nawijała w swoim narzeczu i pokazywała, że mam spadać. Kolega powiadomił ochronę i za chwilę starucha przyniosła forsę. Miał szczęście…..

Kolejka gondolowa prowadzi pomiędzy wieżowcami, dosłownie kilka metrów od okien i balkonów, co powoduje, że można zaglądać do domów i przyglądać się co porabiają libańskie rodziny przedpołudniową porą.

Otrzymaliśmy dziś propozycje wykonania sesji zdjęciowej w tradycyjnych strojach libańskich. Nie dopytałem tylko kto ma komu zapłacić. Oni nam za pozowanie czy my im za pożyczenie strojów i zrobienie zdjęć 🙂

Nad nadmorskim Jounieh góruje biała figura Matki Boskiej, położona w kompleksie mieszczącym kilka kościołów, w tym nowoczesna bazylikę. Jest tu też akcent polski w postaci pomnika Jana Pawła II oraz tablicy upamiętniającej Jego pobyt w Libanie. Tablicę tę ufundowali żołnierze polskich sił stabilizacyjnych z kontyngentu ONZ.

Było dziś wyjątkowo gorąco, więc postanowiliśmy wrócić do hotelu jeszcze przed zmrokiem. Jechaliśmy do Bejrutu starym busem, którego kierowca nie zamykał drzwi pojazdu, co powodowało miły przewiew.

Poza tym nie obowiązuje tu zakaz palenia tytoniu w środkach transportu publicznego, więc pasażerowie autobusów jarają szlugi do woli.

Libańskie pojazdy mają rejestrację w kilku kolorach. Numery napisane są na dwa sposoby, cyframi jakie znamy i arabskimi krzaczkami, co pozwala nam poprzez porównanie szybciej nauczyć się tutejszych cyferek.

Po powrocie do hotelu okazało się, że Egipcjanin musi (a może chce) zmienić pokój, a na jego miejsce dokwaterowano nam Japończyka z Kyoto. Niezły gość, zwiedził kawał świata, niebawem rusza na podbój Etiopii i Kongo.

Skoro mowa o Etiopii… Dużo tu młodych obywatelek tego kraju. Pracują jako niańki, służące, kelnerki, sprzątaczki, pisuardessy itd. Natomiast obywatele Indii i Sri Lanki zajmują się murarstwem, sprzątaniem ulic i innymi fachami mało popularnymi wśród zamożnych mieszkańców Bejrutu.

Jutro skoczymy do Tripoli, choć wszyscy nam to odradzają, a może właśnie dlatego. Potem opuszczamy Bejrut i ruszamy na totalne zadupia, gdzie czeka nas wytchnienie po kilku dniach w głośnej i zatłoczonej stolicy.

Japoński globtroter też nie zagrzał długo miejsca. Przed północą przybiliśmy piątki i pojechał na samolot do Kongo. Dowiedziałem się, że odwiedził ponad 100 krajów i był też w Polsce.

 

NIEBEZPIECZNE (?) TRIPOLI.

 

Rano oddaliśmy ciuchy do pralni i pojechaliśmy nadmorska autostradą do okrytego ostatnio złą sławą Tripoli. Droga ciągnie się skalistym, białym wybrzeżem. Szkoda, że po nocnych opadach panowała mgła, bo widoczność nie była najlepsza.

Rozbawił mnie jakiś sklepik czy knajpka o nazwie Beverly Kills… Mają ludzie poczucie humoru…..Libańskim specom od reklamy też nie brakuje pomysłowości. Na przydrożnym banerze blondynka o namiętnym spojrzeniu reklamuje wafelki hasłem: „Na co czekasz? Ugryź mnie. Wszędzie i o każdej porze.”

W miarę zbliżania się do Tripoli widać coraz więcej aut bez rejestracji, pędzących z zawrotną prędkością. Gęstnieją wojskowe punkty kontrolne, a nad samym miastem wiszą helikoptery. O ile Bejrut robi wrażenie miasta oblężonego, o tyle Tripoli wygląda jakby właśnie w pobliżu trwała kolejna odsłona operacji „Pustynna Burza”.

Jeszcze liczniejsze patrole, barykady z worków z piaskiem, obstawione wojskiem urzędy, obiekty handlowe, nawet parki, szkoły i inne miejsca, gdzie gromadzi się dużo ludzi. Na skrzyżowaniach czołgi i wojsko z palcami na spustach automatów.

Widzieliśmy też samochód z karoserią podziurawioną jak sito w wyniku ostrzału. Ulicami jeżdżą wojskowe ciężarówki ze szczekaczkami na dachach, rozgłaszającymi komunikaty ostrzegawcze.

Byliśmy jedynymi turystami w tym mieście. Tu się nie przyjeżdża. Wszyscy odradzają. Szczególnie od momentu, gdy kilka tygodni temu w kawiarni eksplodowała bomba, pozbawiając życia wiele osób. Pewnie dlatego wszędzie montowane są kolejne kamery, wykrywacze metalu i najróżniejsze skanery oraz czujniki. Ile forsy wydaje to malutkie państewko na utrzymanie bezpieczeństwa?!?

Jednak życie toczy się, może pozornie, swoim torem. Kupcy głośno zachwalają swe towary na najciekawszym w Libanie bazarze, objazdowe kawiarnie i herbaciarnie dostarczają napitków, a szkolną dziatwa w granatowych mundurkach wrzeszczy na boiskach.

 

 

Mieszkańcy Tripoli są bardzo mili i otwarci. Chętnie pozują do zdjęć, zagadują z uśmiechem i życzą nam miłego pobytu w ich mieście. Gdy przyglądaliśmy się wypiekowi chleba, mili piekarze obdarowali nas pysznymi plackami i zaprosili do środka, byśmy mogli zrobić zdjęcia. Czyli nie taki diabeł straszny….

Tripoli w niczym nie przypomina bogatego Bejrutu, jest typowo orientalnym miastem ze starówką pełną ruder, zaniedbanych meczetów i medres. Więcej tu ludzi w tradycyjnych arabskich strojach. Ktoś przekłada paciorki muzułmańskiego różańca, ktoś inny rozkłada na chodniku dywanik, klęka z twarzą zwrócona w stronę Mekki i wykonuje serię rytualnych pokłonów.

Zwiedziliśmy twierdzę z czasów wypraw krzyżowych, która obecnie zamieniona jest na garnizon wojskowy, pełen armat, składów amunicji i karabinów maszynowych.

 

 

Żołnierze stacjonujący w warowni byli bardzo mili i fajnie się nam gadało, nie robili żadnych kłopotów że zwiedzaniem. Posiedzieliśmy trochę w uroczym parku pod palmami, wśród licznych pucybutów, sprzedawców słodyczy i papierosów, zjedliśmy pizzę, poprawiliśmy kremem z truskawkami i kiwi i wróciliśmy do Bejrutu na ostatnią noc w naszym klimatycznym hotelu. Jutro pakujemy graty i jedziemy w góry.

 

 

Drugi dzień pada deszcz. Zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Musieliśmy przeprosić się z kurtkami, polarami i czapkami. A jeszcze dwa dni temu było słonecznie i gorąco. Ale co tam… Manewry pod kryptonimem Cedrowy Marzec 2015 przebiegają zgodnie z planem i wchodzą w kolejną fazę.

 

ANNAYA – KLASZTOR ŚW. CHARBELA.

 

Po ponad godzinnej podróży autobusem z Bejrutu do Jbeil (Byblos) przesiedliśmy się w minibusa, by po kilkudziesięciu minutach znaleźć się w górach, w miejscowości Annaya, słynącej z klasztoru świętego Charbela, pustelnika, któremu przypisuje się liczne cuda i uzdrowienia. To najważniejszy święty w tej części świata. Jego grobowiec odwiedzany jest każdego roku przez niezliczone rzeszę bliskowschodnich chrześcijan.

Musieliśmy trochę pomotać się po dżdżystej i zimnej Annai w poszukiwaniu noclegu, bo ceny nie zachęcały. Przed przyjazdem napisałem maila do przyklasztornego Domu Pielgrzyma z zapytaniem o cenę.

Jakież było nasze rozczarowanie, gdy już na miejscu okazało się, że cena jest znacznie wyższa i nie do zaakceptowania.

Nic, szukamy dalej… Ktoś wskazał nam inny hotel, niewiele tańszy. Mokrzy i zmarznięci w końcu znaleźliśmy obiekt o standardzie schroniska górskiego, który oferował przestronne pokoje z łazienkami, w cenie do przyjęcia, którą jeszcze udało się zbić. Stanęło na 20 dolarach za noc od osoby. Przy odrobinie szczęścia załapiemy się tu rano na śniadanie. Widok z okna na korytarzu też jest OK. Baza wojskowa armii libańskiej, a w niej kilka ciężarówek, czołgów i armat przykrytych plandekami.

Po osuszeniu ciuchów i obuwia skierowaliśmy kroki do klasztoru. Akurat przestało padać i wreszcie mogliśmy zobaczyć góry w całej okazałości, a nawet kawałek morza.
Klasztor to stosunkowo nowy budynek z jasnego kamienia, kryjący kilka kaplic, kryptę z trumną św. Charbela i sklep z dewocjonaliami.

Wzięliśmy udział w mszy świętej w języku arabskim. Ciekawe doświadczenie. W sumie nie różniła się zbytnio od naszej. Kaplica, w której się odbywała była urządzona skromnie, by nie powiedzieć surowo i przypadła mi do gustu. Na czas modłów pod klasztor podjechał opancerzony Hummer w barwach wojennych, którego uzbrojona załoga czuwała nad bezpiecznym przebiegiem obrzędów.

 

 

W naszym hotelu prawie nic nie działa. Co chwilę brakuje elektryczności, ciepła woda nie jest ciepła, tylko zaledwie letnia, okna nie da się otworzyć, woda nie chce odpłynąć z brodzika, słuchawka prysznica pluje wodą wszędzie tylko nie tam, gdzie powinna, a telewizor pokazuje transmisję z burzy śnieżnej.

Stasiu będąc w łazience tak skutecznie zatrzasnął drzwi, że przez dłuższą chwilę groziło mu spanie w toalecie. Trochę musiałem się nakombinować zanim scyzorykiem wydłubałem otwór w futrynie, przez który włożyłem widelec i przy jego pomocy i dopingu Staszka podważyłem zepsutą zapadkę i zwróciłem wolność pechowcowi.

A przecież piątek trzynastego dopiero jutro….Ciekawe jakie niespodzianki z tej okazji przygotował dla nas Liban…..

W hotelu Pod Zepsutą Klamką zostajemy tylko na jedną noc i przez Tripoli wybieramy się do doliny, w której wreszcie obejrzymy lasy cedrowe.

 

PIĄTEK TRZYNASTEGO.

 

-Dwie kawy poproszę.

Ok, sir. Uer ar ju from?

-Z Polski.

Gud kantry, najs kantry. Tripoli gud, maj frend?

– Pewnie że tak. Fajnie tu – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Sir, gou jur kantry end sej jor frends: Tripoli is gud, pipol gud hir.

– Ok, nie ma sprawy, obiecuję. Ile płacę za kawę?

Kofi is fri for ju, maj frend, Tripoli pipol gud, rimemba.

***

Dzień dobry, mam na imię Hassan i jestem taksówkarzem. Może podwieźć?

-Nie, dzięki. Czekamy na autobus.

Ok, zaraz podjedzie. Skąd przybywacie?

– Z Polski.

Ahaaa… To gdzieś koło Szwajcarii????

-Taaaa… Rzut beretem.

Po jakiemu tam gadacie?

-Po polsku.

To trudny język? 

-Pewnie, jeden z najtrudniejszych.

E tam… Trudniejszy od arabskiego?

-Jasne.

To jak jest po polsku Hi, how are you?

-Cześć, jak się masz.

Coooooo? Powtórz!

-Cześć, jak się masz!

O kurde, faktycznie trudniejszy…

Zapisałem mu fonetycznie polskie powitanie na kartce wyrwanej z notesu, pobiegł z tym do kolegów i po chwili cały postój taksówek powtarzał „Czeszcz, jak sze masz”, zaśmiewając się i poklepując po plecach.

Na przystanek podjechał autobus z Bejrutu i wysiadł z niego młody Japończyk, którego poznaliśmy kilka dni temu w jakiejś bejruckiej knajpie. Ufarbowane na rudo włosy, szeroki uśmiech, słuchawki w uszach, mały plecaczek z ręcznikiem wywieszonym w celu wysuszenia – jednym słowem sympatyczny luzaczek.

-Na długo w Libanie?

-Jeszcze tydzień i wracamy.

O, to długo….Ja niebawem lecę do Stambułu. Dużo podróżujecie?

-Trochę…

A w Japonii byliście?

-Nie, ale znamy tam paru ziomków, planujemy ich odwiedzić. Zaprosili nas.

Super, to wpadnijcie też do mnie do Sapporo. Mamy tam festiwal rzeźb lodowych i najlepsze piwo w Japonii

-Dzięki, stary. Ty też wpadnij do Polski. Dokąd teraz uderzasz?

-Do Bscharry, a stamtąd na wodospady Baatara Gorge.

-My też.

Dobra. Wynajmiemy razem taksówkę, będzie taniej. Pewnie jeszcze dołączy mój kumpel z Belgii, pamiętacie go? Siedział że mną przy stoliku w tej knajpie, gdzie się poznaliśmy.

Dwie godziny później byliśmy w Bscharry, najsłynniejszym libańskim kurorcie zimowym, który przywitał nas donośnym dźwiękiem kościelnych dzwonów i licznymi, dobrze zaopatrzonymi sklepami monopolowymi. To miasto na wskroś chrześcijańskie w odróżnieniu od muzułmańskiego Tripoli.

 

 

Zgodnie z przypuszczeniami japońskiego włóczykija w hostelu spotkaliśmy Belga, poznanego kilka dni temu w bejruckim barze. Co za gość! Odwiedził – uwaga – 141 krajów!!!!! Jego paszport pęka od naklejek wizowych. Poza tym jest miłym i megaprzyjaznym emerytem w pełni sił witalnych, gościem który jeszcze browara siorbnie i dziewczynę mocno przytuli.

Słyszeliście o Brugii, belgijskiej Wenecji?

– Jasne, kto nie słyszał?

Tam mieszkam. Jest tam knajpa, w której mają 500 rodzajów piwa, wpadnijcie. Tanie linie latają tam za parę eurasów, zapraszam.

***

-Można coś u pani zjeść?

Polecam falafle.

-Dwa poprosimy. I dwa razy po secie whisky.

Przykro mi, ale te butelki to tylko dekoracja, ale możecie kupić flaszkę w monopolce za ścianą i wypić ją u mnie.

I niech mi ktoś powie, że piątek trzynastego jest pechowy… 🙂

 

„DOBRY DZIECIAK”

 

To był jeden z najbardziej urzekających poranków jakie widziałem, a już na pewno nr 1 podczas tej podróży. Nie potrafię opisać piękna pokrytego śniegiem masywu górskiego na tle bezchmurnego nieba. Zostawiam to komuś o ostrzejszym piórze.

Staliśmy na tarasie chyba z kwadrans, wystawiając twarze na promienie libańskiego słońca i sycąc oczy urokiem górskiego krajobrazu.

 

 

Na śniadanie była sałatka szpinakowo – pomidorowo – ogórkowa zawijana w cienki, trójkątny placek oraz ayran, wschodni kefirek. Właściciel knajpki zobaczywszy że nam smakuje dorzucił gratis jeszcze jedną porcję.

Nadszedł czas, by zmierzyć się z lokalnymi taksówkarzami. Byliśmy skazani na ich usługi, bo miejsca, które chcieliśmy zwiedzić nie są dostępne przy pomocy transportu publicznego. Do negocjacji przystępuje belgijski siwobrody emeryt Erik. W drugim narożniku ringu szef biura wynajmu taksówek o wyglądzie starego cwaniaka:

-Podobno wynajmuje pan auta z kierowcą?

Tak, ten kierowca was zawiezie.

-Ten? Wygląda groźnie. Jest pan pewny, że nie ma noża lub pistoletu?

Owszem, ale takich przyrządów używamy przeciwko naszym wrogom, a pan zapewne przybył do naszej wioski w pokojowych zamiarach.

– Z całą pewnością, drogi panie. Czy mogę zaufać pańskiemu kierowcy?

Tak, to dobry dzieciak.

Chwilę trwała ta uliczna wymiana uprzejmości, w końcu strony doszły do porozumienia i wyjechaliśmy poza miasto, wysoko w góry. A tam inny świat… Wypożyczalnie sprzętu narciarskiego, skuterów śnieżnych, pracujące pełną parą wyciągi, arabscy i nie tylko miłośnicy białego szaleństwa, śmigający po stokach i opalający się na tarasach hoteli i restauracji. O wszechobecnym wojsku nie wspominam, bo to już nic dziwnego po prawie tygodniowym pobycie w Libanie.

Kilka pamiątkowych fotek w tym bliskowschodnim Aspen, krótka wizyta w rezerwacie prastarych cedrów, zwiedzanie wykutego w skale klasztoru w dolinie Qadisha i oglądanie kilkusetmetrowego wodospadu – tak spędziliśmy sobotnie przedpołudnie.

 

-Panie szofer, jedziemy dalej…

-Dalej nie jadę. Chyba, że dopłacicie.

-Ale byliśmy umówieni, że zabierzesz nas jeszcze w kilka miejsc…

-No way….

„Dobry dzieciak”, nie ma co….

Wypłaciliśmy mu kwotę pomniejszona nieco w stosunku do ustalonej i rozstaliśmy się chłodno. Do obiadu Erik wciągnął butlę wina i nabrał ochoty na odwet. Na szczęście nie spotkaliśmy „dobrego dzieciaka” i jego szefa. Sytuacja mogłaby wymknąć się spod kontroli.

 

WODOSPAD BAATARA GORGE.

 

To jeszcze nie koniec przygód z arabskimi taksiarzami. Jesteśmy na jutro umówieni z kolejnym z nich. Ma nas zabrać do najbardziej spektakularnego – moim zdaniem – miejsca w Libanie, jednego z najpiękniejszych wodospadów na świecie tj. Baatara Gorge. Negocjacje były długotrwałe i żmudne, pełne komplementów:

– Cieszymy się mogąc gościć tak miłych turystów z odległych stron.

vs.

-Panowie kierowcy, wyglądacie na dobrych i uczciwych ludzi, sto razy lepszych od waszych kolegów, którzy nabrali nas rano.

ale i wyzwisk:

-Wszyscy jesteście jedną wielką mafią szoferską!

vs.

-Wracajcie do siebie w cholerę, za tę cenę to mogę was zawieźć w jedną stronę!

Niezły spektakl… Zakończył się jednak ugodą i tubalnym okrzykiem Erika:

-Boże Wszechmogący, spraw by ci niegodziwcy pożałowali swych niecnych uczynków!

Zobaczymy, co z tego wyniknie, ale jestem przekonany, że pobratymcy „dobrego dzieciaka” coś wymyślą. Dowiemy się jutro.

Na niedzielne śniadanie podali naleśniki o średnicy małej opony, kajmak, twarożek, pomidory, ogórki, dżem wiśniowy, kawę, herbatę i kakao. Zjedliśmy posiłek na przeszklonym balkonie z widokiem na góry oświetlone porannym słonkiem.

Punktualnie o dziewiątej podjechał niebieski Mercedes za sterami którego siedział emerytowany adwokat dorabiający jako taksiarz. Wyprawa do wodospadu do ostatniej chwili wisiała na włosku za sprawą nieprzejezdnych dróg.

 

 

Roztopy podmyły asfalt, gdzieniegdzie czapy topniejącego śniegu blokowały przejazd, a na dodatek kilka dni temu zeszły lawiny błotne. Ich pozostałości w postaci zwałów mokrej ziemi zmieszanej z kamieniami powyrywanymi drzewami właśnie były usuwane przez koparki i spychacze.

Wśród pięknych wysokogórskich widoków dotarliśmy jednak do upragnionego wodospadu mijając lasy cedrowe i formacje skalne o fantastycznych kształtach.

Mijaliśmy liczne chrześcijańskie wioski, gdzie przy ogłuszającym biciu dzwonów pobożni mieszkańcy modlili się i odmawiali różaniec, nie tylko w kościołach, ale i na placach i ulicach.

Kierowca nie znał angielskiego, ale na szczęście mógł porozumiewać się po francusku, a nasz belgijski poliglota i obieżyświat Erik wcielił się w rolę tłumacza.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w domu libańskich górali, którzy podjęli nas plackami ze szpinakiem, jabłkami z własnego sadu i mocną, słodką kawą.

Po poobiedniej drzemce zorientowaliśmy się w możliwościach transportowych na poniedziałkowy poranek. Uradziliśmy, że wraz z Erikem wracamy do Bejrutu, skąd dziarski emeryt wylatuje za 2 dni do Jordanii, a my……zobaczymy.

Natomiast najmłodszy uczestnik naszej wyprawy, wiecznie roześmiany Toshi z Sapporo postanowił zostać wśród cedrów trochę dłużej.

Za namową miejscowych ostatni wieczór w górach spędziliśmy w restauracji, która serwuje coś więcej niż falafle. Są pyszne, ale trochę już nam się przejadły.

Knajpa miała jeszcze tę zaletę, że można było raczyć się tam własnym alkoholem zakupionym w sklepie. Nabyliśmy więc po butli czerwonego wina i wsłuchaliśmy się w opowieść Erika z czasów, gdy pracował w przemyśle wydobywczym w Afryce w latach dziewięćdziesiątych.

Musiał wielokrotnie rozdzielać swoich podwładnych że zwaśnionych plemion, którzy stawali do krwawej walki na noże, uważać na lipne listy płac, na których znajdowały się „martwe dusze”, umieszczone tam przez cwanych Afrykanów. Opłacał także władze policyjne, by chroniły przed uzbrojonymi bandami konwój z banku wiozący wypłaty dla robotników.

Był też świadkiem sytuacji, gdy ciężarówka potrąciła dziecko, które zginęło na miejscu i pojechała dalej, nie zatrzymując się. Nie uczynili tego także inni kierowcy i po kilku godzinach ciało dziecka zostało rozjechane, wgniecione w drogę lub rozwiezione po okolicy w bieżnikach opon.

Słysząc takie opowieści po raz kolejny uświadamiam sobie, że mimo, iż Polska nie jest najlepszym na tej planecie miejscem do życia, to trzeba dziękować Bogu, że to tu przyszło nam żyć…

W poniedziałkowy poranek po górskiej mieścinie Bscharry krążył szary gimbus, zbierając dzieciaki jadące do szkoły. Zaraz za nim podążała ciężarówka, na której pakę wsiadali rolnicy i pasterze.

Ostatnie zakupy w sklepie za rogiem. Starszy sprzedawca czyta Biblię napisaną arabskim alfabetem.

-Germania, France?

-Poland.

– Aaaaa, Baba Ioan… Good…

i wskazuje na zdjęcie na ścianie. W ten sposób dowiedziałem się jak arabscy chrześcijanie określają Papieża. Kojarzą też Wałęsę i Jaruzelskiego. Potraficie wymienić nazwisko choć jednego libańskiego polityka????

 

PONOWNIE W BEJRUCIE.

 

Przed południem ponownie meldujemy się w Bejrucie. Różnica wysokości – 1500 metrów, a temperatury 20 stopni w stosunku do Bscharry.

Punktualnie o 12.00 przy dźwięku kościelnych dzwonów jeden z zapoznanych wcześniej knajpiarzy okadza wonnym dymem malutką kapliczkę wiszącą pod sufitem. Ten gamoń Erik nie rozumie sytuacji, bo w kłębach dymu nie dostrzega kapliczki i pyta :

-Co, problemy z komarami? Dym pomaga?

Szkoda, że nie widzieliście miny restauratora. Myślałem, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Taka gafa… Jednak facet wytłumaczył Belgowi o co chodzi z tym okadzaniem kapliczki i po chwili dżentelmeni znaleźli wspólny język.

W Bejrucie nic się nie zmieniło od naszej poprzedniej bytności. Błysk sklepowych witryn i karoserii drogich aut, hałas i ruch uliczny przyprawiający o ból głowy, hinduscy sprzątacze wycierający znaki drogowe i sygnalizatory świetlne miotełkami z szarego pierza, bezkresne, błękitne Morze Śródziemne. To trzeba zobaczyć.

Słów kilka o organizacji transportu publicznego w stolicy Libanu (i pewnie w innych miastach tego kraju). Panuje pozorny chaos, ale po kilku dniach już wiadomo o co w tym wszystkim chodzi. Przystanki autobusowe są wszędzie i nigdzie. To znaczy, że wystarczy stanąć przy krawężniku i pokiwać ręką, by zatrzymać autobus, nawet jeśli do przystanku jest kilometr. Tak samo wygląda sprawa z wysiadaniem. Kierowca zatrzymuje pojazd właśnie tam, gdzie pasażerowi przyszła ochota na wysiadkę. Nie ma rozkładów jazdy, kasowników, biletów ani konduktorów, wszystkie autobusy wyglądają identycznie i mają tylko jedne drzwi, przeważnie otwarte podczas jazdy. Muzyka wyje na okrągło. Płaci się przy wysiadaniu. Muzułmańska kobieta nie może usiąść obok obcego mężczyzny, tylko koło innej pani. Szyby są popękane i prowizorycznie zabezpieczone taśmą klejącą. Reasumując: to przygoda poruszać się libańską komunikacją zbiorową!

Po południu odwiedziliśmy podbejrucki pałac z XIX wieku. Po drodze widzieliśmy znaczne połacie terenu ogrodzone łańcuchami, na których wisiały tabliczki z napisem: NIE PRZEKRACZAĆ, TEREN ZAMINOWANY.

 

TWIERDZA HEZBOLLAHU.

 

Planujemy jechać na wschód, oglądać rzymskie ruiny w kolejnej zakazanej miejscowości o nazwie Balbek, słynącej ze szczególnej aktywności proirańskiego Hezbollahu, organizacji uznanej w wielu państwach za terrorystyczną, lecz funkcjonującej całkiem legalnie w Libanie, prowadzącą własną TV, działalność polityczną, gospodarczą, oświatową, propagandową i charytatywną. Prawdopodobnie za pieniądze płynące z Teheranu.

Nasze ekipa wykrusza się sukcesywnie. Przed południem pożegnaliśmy Erika, nestora plecakowych podróży, który poleciał do Ammanu, stolicy Jordanii. Natomiast wieczorem opuścił nas Toshi, japoński adept niezależnej turystyki, który skierował się do Stambułu. Zostaliśmy więc sami ze Stanleyem.

Poranny autobus wiozący całą naszą czwórkę zdechł nagle na skrzyżowaniu. Nawalił rozrusznik. Zafrasowany kierowca powiedział: „car finish” i wyprosił nas z pojazdu.

Najpierw musieliśmy zepchnąć nasz środek transportu na pobocze, a potem rozbujać go na popych, by znowu odpalił. Kierownikiem tej akcji został Erik, mający największe doświadczenie w zarządzaniu zasobami ludzkimi. Wydawał polecenia, ale sam też stał na pierwszej linii frontu, spychając grata na bardziej strategiczną pozycję, wśród pisku klaksonów i wyzwisk innych kierowców niezadowolonych, że blokujemy drogę. W końcu autobusik odpalił i dojechaliśmy do celu.

Na dworcu poszukaliśmy dla Erika taksówki na lotnisko, odległe o około 3 km. Publiczny transport tam nie dociera.

Pierwszy kierowca zaoferował cenę 20 USD. Inny o 5 mniej. Kolejny tylko 10….Mamy czas, więc negocjujemy dalej.

W końcu znalazł się facet gotów odwieźć naszego kolegę za 5 dolców. Powiedział tylko, że auto stoi 5 min. drogi stąd i musimy kawałek dojść. Zaprowadził nas w mniejszą uliczkę, potem w jeszcze mniejszą i ciągle gadał przez komórkę. Śmierdziała nam ta sytuacja, tym bardziej, że samochodu wciąż nie było.

Pogoniliśmy więc faceta i znaleźliśmy Palestyńczyka w starym VW Jetta, który przystał na 7 dolarów. Kilka godzin później Erik napisał, już z Ammanu, że gość był OK i dowiózł go do samego lotniska bez żadnych napięć.

Wpakowaliśmy się do busa do Baalbek, mieściny położonej w dolinie Beka, znajdującej się pomiędzy pasmami gór LibanuAntylibanu. Dolina jest piękna i żyzna. Pokrywają ją kwiaty i kwitnące drzewa.

 

 

To także matecznik szyickiego Hezbollahu. Na słupach i tablicach widnieją portrety Chomeiniego, Nasr Allaha (przywódcy Hezbollahu), ponadto pełno jest żółtych flag tego ugrupowania, na których widoczna jest dłoń zaciskająca się na rękojeści karabinu Kałasznikowa wśród arabskich napisów. W tej okolicy nawet fajki wodne mają kształt kałacha skierowanego lufą ku niebu, a w sklepach z odzieżą dziecięcą można kupić malutkie mundurki polowe, w sam raz na trzy -, czteroletnich chłopców. Starszych oczywiście też. Czym skorupka za młodu nasiąknie..

Z racji szczególnej aktywności różnych grup paramilitarnych oraz pogranicza syryjskiego teren ten jest pod szczególnym nadzorem wojska. Nas też spisali z paszportów. Ale grzecznie i bezstresowo. Jak mus to mus. No i te helikoptery krążące nad górami……

W samym Balbek, zresztą pięknie położonym wśród gór, nie bardzo jest co zwiedzać. Wysiedliśmy z busa przy pięknym kolorowym meczecie ze złoconymi kopulami i błyszczącymi w słońcu minaretami. Świątynię otaczają betonowe barykady, zwoje drutu kolczastego, stalowe krzyżaki. Czołg pewnie przejedzie, ale ciężarówka z dynamitem może mieć kłopot. Na wszystko to patrzą dziesiątki kamer i strażników uzbrojonych w broń automatyczną.

 

 

Meczet jest przepiękny, zwłaszcza wewnątrz i przypomina podobne obiekty w irańskich miastach Shiraz i Meshhed. Ściany i wnętrza kopuł wyłożone są tysiącami małych lustereczek, które błyszczą światłem odbitym od olbrzymich szklanych żyrandoli zwisających spod sufitu.

 

 

Są tu też gabloty z wizerunkami bojowników poległych w licznych w tym regionie walkach, potyczkach i konfliktach z Izraelem, Syrią i Bóg wie z kim jeszcze. Tu ciągle się naparzają…

Z gablot spoglądają na nas młodzi żołnierze w beretach i hełmach, obwieszeni taśmami z amunicją, dzierżący w dłoniach karabiny maszynowe.

 

 

W pobliżu tego niesamowitego miejsca znajdują się najlepiej zachowane ruiny z okresu cesarstwa rzymskiego. Kto by pomyślał, że akurat w Libanie? Przeważnie wszystkie wyglądają podobnie, ale te są naprawdę w dobrym stanie i do tego olbrzymie. To pozostałości świątyni Jowisza.

 

 

Po obejrzeniu ruin wstąpiliśmy do maronickiej świątyni i chwilę pogadaliśmy z tutejszymi młodymi chrześcijanami, opiekującymi się swoim kościółkiem. Podarowali nam świece, które odpaliliśmy w małej kapliczce.

Staliśmy się obiektem zainteresowania nachalnych sprzedawców pamiątek, którzy chcieli nam wcisnąć koszulki z logo Hezbollahu, chustki „arafatki” i „oryginalne” monety rzymskie rzekomo znalezione w ruinach…

Myślą, że trafili na leszczy. Powiedziałem im, że monety to badziewie made in China i chyba miałem rację, bo spłynęli bez słowa.

Po powrocie do Bejrutu pożegnaliśmy japońskiego bystrzaka Toshiego, którego bardzo polubiliśmy.

Mamy już plany na jutro. Wyspać się, zjeść coś dobrego i zwiedzić polski cmentarz wojenny z czasów drugiej wojny. Znajduje się on w południowej zakazanej dzielnicy Bejrutu, zajmowanej przez palestyńskich uchodźców.

Podobnie jak w przypadku Tripoli i Balbek nie wrócimy stamtąd żywi – tak twierdzą ostrzeżenia w przewodnikach. Pic na wodę. Goście, którzy to piszą pewnie nigdy nie byli w Libanie. Zresztą jutro przekonamy się kto miał rację. Jednak zarówno Stasiu jak i ja jesteśmy dobrej myśli.

A teraz przejedziemy się po Bejrucie pustym i głośnym autobusem:

 

 

CO MOŻNA ZOBACZYĆ W POŁUDNIOWYM BEJRUCIE.

 

Na naszych wyjazdach nie może braknąć wątków historyczno – patriotycznych. Dlatego rankiem udaliśmy się do południowo – wschodniego Bejrutu z zamiarem odwiedzenia polskiego cmentarza wojennego. Niestety, był zamknięty. Nie pozostało nam nic innego niż wykonanie kilku zdjęć zza ogrodzenia.

 

 

Potem chwila odpoczynku pod palmami w ogrodzie botanicznym i wizyta w szyickim meczecie. Tym razem dopisało nam szczęście. Trafiliśmy na porę modłów. Pod meczet zajechała limuzyna, z której wysiedli dwaj brodaci starcy w turbanach. Okazali się jakimiś ważnymi dostojnikami religijnymi, bo chwilę później prowadzili modlitwę w przestronnym meczecie, położonym w pięknym, zielonym ogrodzie. By tam wejść musieliśmy poddać się kontroli bagażu.

Potem doszliśmy do granicy dzielnicy zamieszkanej przez palestyńskich uchodźców. Nie tak łatwo tam wjechać lub wejść. Droga wjazdowa naszpikowana jest bunkrami, wojskiem, transporterami opancerzonymi, betonowymi barykadami czyli tym, co Libanie można spotkać na każdym kroku, a także stalowymi beczkami w wojskowych barwach, wypełnionych piaskiem. Ustawili je na jezdni tak jak tyczki narciarskiego slalomu. Auta muszą je mijać sinusoidalnie. Cel jest taki, żeby pojazdy maksymalnie wytraciły prędkość, by wojsko mogło zajrzeć do każdego samochodu i żeby zapobiec wjazdowi rozpędzonej ciężarówki z dynamitem. Zatrzymaliśmy się niepewnie, ale żołnierz z wieży obserwacyjnej machnął zachęcająco ręką, że możemy śmiało iść naprzód. Więc poszliśmy. Nagle HALT!

Dwaj młodzi żołnierze w zielonych beretach i z karabinami maszynowymi pytają PO CO i DOKĄD?

-Na dworzec idziemy, panie oficerze….

Sprechen Sie Deutsch?– pytają

– Nein.

Wy mówić arabski?

– Też nie….

English?

-Yes.

A my nie… – odpowiadają wojacy…

Pat. W końcu bystrzejszy prosi o paszporty. Wertują nasze dokumenty.

Mieć Liban wiza?

-O, tu jest.

Wertują, wertują….Oglądają każdą pieczątkę. Najdłużej patrzą na stempelki z Ukrainy. Pewnie w związku z obecną sytuacją w tym kraju. Wciąż pat. Patrzą bezradnie to na siebie, to na nas.

W końcu uznają, że nie stanowimy zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego, przybijamy piątki i wpuszczają nas do palestyńskiej dzielnicy. W 1982 r. doszło tu do masakry uchodźców, dokonanej przez maronickie bojówki przy milczącym pozwoleniu i cichej pomocy okupacyjnych wojsk izraelskich. Bojówkarze wdarli się do palestyńskiej dzielnicy i zamordowali kilka tysięcy osób. Izraelskiemu wojsku było to na rękę, bo chrześcijańskimi rękami pozbyli się „terrorystów”. Wprawdzie opinia międzynarodowa zażądała wyjaśnień, nastąpił kryzys rządowy w Izraelu, ale winni do dziś nie zostali ukarani.

W palestyńskiej dzielnicy powiewają portrety Arafata, flagi PalestynyOWP. Poza tym to miejsce pełne brudu, śmieci, cmentarzysk samochodowych, starych gratów na czterech kółkach, ludzi w tradycyjnych arabskich strojach. Zupełnie inny Bejrut… Nie ma tu wystawnych sklepów, błyszczących limuzyn, chrześcijańskich kościołów, apartamentowców i drogich restauracji…

 

 

Opuszczamy palestyńską część miasta. Chwila relaksu na nadmorskim bulwarze po wielokilometrowym spacerze i przedostatni dzień pobytu w Libanie niepostrzeżenie dobiega końca. Na dzień poprzedzający wylot planujemy zasłużony odpoczynek.

 

ŻEGNAMY LIBAN.

 

Końcówkę pobytu na libańskiej ziemi spędziliśmy na plaży na zachodnim wybrzeżu Bejrutu. Palmy, słońce, drobny piasek, knajpka ze strzechą, a w oddali osiedla drogich apartamentowców.

W pobliżu znajduje się lotnisko, więc co chwilę przelatywały nad nami samoloty podchodzące do lądowania, dosłownie na wysokości kilkuset metrów. I oczywiście wojskowe helikoptery.

Potem zakupy jedzenia na drogę, taksówka na lotnisko i oczekiwanie na odprawę. Urzędnikowi w okienku coś nie pasowało w paszporcie Stasia, więc musieliśmy iść do biura, tam skserowali jego dokument, wysłali faxem w nieustalone miejsce i dłuższą chwilę czekali na odpowiedź.

-Panie poruczniku, długo to potrwa?

Five minutes only. Wait please.

I tak kilka razy. W końcu ktoś zdecydował, że Stasiu może opuścić Liban i polecieliśmy biegiem do bramki, tym bardziej, że już czytali nasze nazwiska przez megafony.

W samolocie kolejna niespodzianka. Moje miejsce zajęte przez jakaś Arabkę w chustce na twarzy. Pokazuję jej kartę pokładową, z której wynika, że to moje siedzisko. Kobieta odpowiada, że nigdzie się nie ruszy, bo chce siedzieć koło męża, dziecka, brata, siostry, szwagra i jeszcze kilku członków rodziny. Stewardesa, którą proszę o pomoc słyszy to samo:

-Jesteśmy rodziną, podróżujemy razem i będziemy siedzieć koło siebie .

W końcu znajduje się wolne miejsce w innej części samolotu i po chwili unosimy się nad Bejrutem. Arabska rodzinka zachowywała się w samolocie delikatnie mówiąc niepoprawnie. Nie zapną pasów, chcą kawę TERAZ, muszą wyciągnąć coś z bagażu chwilę po starcie. Co chwilę:

-Ahmed, zrób nam zdjęcie!

Załoga straciła trochę czasu zanim opanowała niesforną gromadkę. Nie lepiej było przy lądowaniu. Samolot nie zatrzymał się jeszcze, gdy chwycili za komórki, zaczęli wyciągać graty z półek i przepychali się do wyjścia. Stanęli całą rodziną na schodach wiodących na płytę lotniska i nie bacząc na innych pasażerów ustawiali się do rodzinnego zdjęcia, blokując wyjście. Uffff…

Dalsza część podróży upłynęła już bez takich „atrakcji”.

Na koniec jeszcze jedno wspomnienie z Libanu. Przydrożna garkuchnia. Placki podaje starsza, otyła Arabka w chuście.

-Ile płacę?

-Sex!

Domyślam się o co jej chodzi, ale sytuacja bawi mnie na tyle, że postanawiam kontynuować.

-Jest pani pewna?

Kobieta jeszcze raz przelicza rachunek i znów mówi:

-Sex!

Staram się nie parsknąć śmiechem. W sukurs przychodzi mi jej młoda pomocnica, pewnie córka. Szepcze kobiecie coś do ucha, po chwili zawstydzona sprzedawczyni mówi:

-Six!

A placki były niczego sobie 🙂

*********

Fajnie spędziliśmy te dwa tygodnie na Bliskim Wschodzie. Plan został zrealizowany w 120%, zmieściliśmy się w założonym budżecie, obyło się bez zatruć, utraty mienia, życia lub zdrowia w dramatycznych okolicznościach.

Odwiedziliśmy ciekawe miejsca i poznaliśmy świetnych ludzi, zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych. Wierząc w ostrzeżenia w przewodnikach i inne informacje pewnie nie ruszylibyśmy się z domu.

Libanowi i jego mieszkańcom dziękujemy za miłe przyjęcie, a Wam, Czytelniczki i Czytelnicy, za uwagę!

Lubisz podróże? Spodobał Ci się ten artykuł – dołącz do ekskluzywnego grona Ziemian Objechanych i polub na Facebooku FANPAGE tego bloga.

Znajdziesz tam relacje na żywo z wypraw, zdjęcia i informacje praktyczne przydatne podczas planowania i organizacji podróży.

Zapraszam także na mój profil na Instagramie i kanał na Youtube.

Komentarze dla: “LIBAN – RELACJA Z PODRÓŻY, INFORMACJE PRAKTYCZNE, ATRAKCJE.” (ilość: 4 )

  1. Trzeba być niezłym chu..em, żeby z premedytacją uniemożliwiać wypoczynek obcym ludziom w podróży. Macie fuksa, że jeszcze się nie spotkaliśmy w jakimś hostelu. Nie toleruję gnojków, którzy pomimo, że chrapią jak smoki, wybierają spanie w pokojach wieloosobowych. Nie pytajcie, co robię z takimi delikwentami.

    1. Nie pytamy. Jesteśmy tak przerażeni, że strach ściska nam gardła i nie możemy wydobyć głosu.
      Faktycznie mamy fuksa, że się nie spotkaliśmy. ? Buźka?

    1. Dziękuję za odwiedziny, przeczytanie i miły komentarz 🙂 Również pozdrawiam i zapraszam do przeczytania innych relacji! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *