JAK ZDOBYŁEM KORONĘ ORAZ O TRAVELBRYTACH, REKORDACH, SŁAWIE I PIENIĄDZACH.

Ten artykuł ma (w pewnej części) charakter niepoważny, (auto)ironiczny i prześmiewczy.

Jednak jeśli jego treść urazi kogokolwiek, to strasznie mi z tego powodu wszystko jedno.

Opowieść o najwyższych „szczytach” Estonii, Łotwy i Litwy, które zdobyłem latem 2020 roku, choć w 100% prawdziwa, jest przejawem nadmiaru wolnego czasu i co za tym idzie powstawania głupich pomysłów.

Jeżeli Ci to nie przeszkadza – zapraszam do lektury.

 

Szeroko pojęta branża turystyki i sportów ekstremalnych to wymarzona dziedzina do ustanawiania rekordów, ich bicia i poprawiania.

 

Ktoś jako pierwszy zdobył Koronę Himalajów albo Koronę Świata – najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Ktoś inny zrobił to szybciej i w bardziej ekstremalnych warunkach, np. zimą. Albo wszedł niezdobytą do tej pory ścianą wschodnią czy tam południową.

 

Lecz już czekają kolejni śmiałkowie: zrobią to jeszcze szybciej i bez tlenu! OK, ich sprawa.

 

Ktoś przeszedł na piechotę Saharę albo Gobi. Lub jedną z najbardziej niebezpiecznych pustyń na świecie – etiopski Danakil, pełen trujących wyziewów, złoczyńców i ekstremalnie wysokich temperatur.

 

 

Inny zdobył bieguny: Północny i Południowy. I to na piechotę, bez pomocy z zewnątrz. 

 

Pewien gość – również na piechotę – doszedł od źródeł Nilu do jego ujścia, czego o mało nie przypłacił życiem. Jeden z jego towarzyszy na zawsze został w Afryce, żartów nie ma.

 

 

O starszym panu z dużą brodą, który przepłynął Atlantyk kajakiem pewnie wszyscy słyszeli.

 

Przykłady takich wyczynów można mnożyć i wyliczać w nieskończoność. Osoby które ich dokonały zasługują na najwyższy podziw i szacunek, bo to, co zrobiły, dla 99,9% populacji jest nie do wyobrażenia, nie mówiąc o osiągnięciu. Ich wyczyny sprawiły, że owi śmiałkowie na stałe znaleźli miejsce w historii.

 

Stało się tak za sprawą ich niezłomnej woli, siły fizycznej i hartu ducha, perfekcyjnemu przygotowaniu i pewnie jeszcze innym czynnikom istnienia których możemy się tylko domyślać. Ogólnie szacun dla autorów powyższych osiągnięć.

 

Są też zgoła inni rekordziści. 

 

Pewien koleżka, z Norwegii bodajże, dokonał tego, o czym marzy chyba każdy podróżnik: odwiedził wszystkie kraje świata. A jest ich ponad 200. Celowo napisałem odwiedził, a nie zwiedził, bo to duża różnica. Gdy bliżej przyjrzeć się jego wyczynowi okaże się, że o większości z odwiedzonych krajów nie ma bladego pojęcia. Pewnie nawet nie bardzo kojarzy gdzie i co.

 

Bo w podróżowaniu nie chodzi o to ile się zje, lecz o to ile się strawi.

 

Stąd nie rozumiem ludzi, którzy wpadają do jakiegoś kraju na dzień lub dwa i chwalą się, że go odwiedzili. Z czego jeden dzionek stracili na aklimatyzację, przystosowanie się do zmiany czasu, a dzień przed wylotem zszedł im na pakowaniu i zakupach pamiątek. Ale pieczątka w paszporcie jest? Jest!

 

Tylko czy o to chodzi w tym wszystkim?  Czy spróbowali lokalnej kuchni, wspięli na jakiś szczyt, odwiedzili bazar, poznali życie lokalnej ludności, ich kulturę i problemy? Twierdzę, że wątpię.

 

Ale wróćmy do naszego koleżki z Norwegii. Ów dzielny młodzieniec – wśród kilku rekordów podróżniczych – ma na koncie coś zupełnie wyjątkowego: otóż w ciągu jednej doby odwiedził aż pięć kontynentów! Jak tego dokonał? 

 

Bardzo prosto. Może to zrobić każdy, kto ma choć podstawowe umiejętności w dziedzinie zakupu biletów lotniczych przez internet i trochę zna specyfikę branży lotniczej tj. potrafi obliczyć czas potrzebny na odprawę, odebranie bagażu, kontrolę, boarding itd. 

 

Nasz Norweg pogrzebał trochę po wyszukiwarkach lotów i sklecił takie oto połączenie: wylot z azjatyckiej części Stambułu do Maroka, stamtąd do Paryża i dalej do Meksyku, skąd pofrunął do Ameryki Południowej. Zajęło mu to niespełna 24h i wszystko się zgadza – pięć kontynentów odwiedzonych jednej doby.

 

Czy wykazał się hartem ducha takim jak zdobywcy Himalajów czy Karakorum? Czy przedzierał się przez niebezpieczną pustynię w temperaturze 50 st. C?

 

Nie, nic z tych rzeczy.

 

Stewardesy przynosiły mu drinki, siedział wygodnie w rozkładanym fotelu i pewnie myślał co powie podczas wywiadu, bo niewątpliwie udzieli takich wiele jako człowiek, który w czasie jednej doby odwiedził 5 kontynentów. A żeby nim się stać wystarczy karta kredytowa z odpowiednio wysokim limitem, umiejętność wyszukiwania połączeń lotniczych i wiedza, że jeśli w Stambule jest godzina 21 to np. w Mexico City dopiero 12 i co się z tym wiąże.

 

I w ten oto sposób nasz bohater został travelbrytą – czyli podróżniczym celebrytą. 

 

Na naszym podwórku też się ich namnożyło. Ktoś gdzieś pojechał, narobił hałasu, opowiedział mniej lub bardziej zbliżone do prawdy historyjki z dalekich krajów, wykreował się na znawcę tematu i już! Ktoś go zaprosił do radia lub TV, jakiś sponsor dał do przetestowania plecak, namiot czy śpiwór, a w zamian pokrył koszt przelotu itd. I interes się kręci. W następnej odsłonie nasz bohater ma już własny program, wydał książkę, e-booka, kolekcję koszulek, jego kanał na Youtube notuje rekordy odsłon. 

 

Pokazuje się na balach dla fundacji dobroczynnych, wspiera maltretowane zwierzęta (koniecznie w Azji lub Afryce), walczy o prawa kobiet lub dzieci (koniecznie w Azji lub Afryce, najlepiej w kraju, którego przeciętny widz nie potrafi znaleźć na mapie, nie mówiąc o wiedzy na temat losu tamtejszej ludności)

 

Obserwując kariery takich osób nie można się nadziwić, że kilka lat wstecz ten i ów był autentyczny, gdy jechał rozklekotanym autobusem gdzieś przez Amerykę Łacińską czy Azję, jadł jakiś shit na tamtejszych straganach ulicznych, spał po norach za 5 dolarów, a dziś podczas kręcenia kolejnego odcinka jego programu podróżniczego z lotniska odbiera go klimatyzowana limuzyna, śpi w pięciogwiazdkowym hotelu, pije tylko wodę takiej czy innej marki. No, ale teraz jako travelbryta może sobie na to pozwolić! 

 

No i fajnie ma, robi to co lubi i jeszcze mu za to płacą. I pomyśleć, że zaczęło się dawno temu od jakiegoś mniej lub bardziej durnego pomysłu, który wypalił. I wystarczyło pójść za ciosem.

 

Jako że głupie pomysły już od lat szczenięcych były moją mocną stroną – postanowiłem ustanowić jakiś podróżniczy rekord. Im głupszy i mniej sensowny – tym lepszy. 

 

Okazja nadarzyła się podczas wizyty w państwach bałtyckich latem 2020 roku. Po którymś tam piwie przyszło mi do głowy, że zdobędę w ciągu jednego dnia (inspirowany wyczynem koleżki z Norwegii) nie pięć kontynentów, ale  KORONĘ GÓR PAŃSTW BAŁTYCKICH. Czyli najwyższe szczyty Estonii, Łotwy i Litwy.

 

Wysoko postawiłem poprzeczkę, prawda? 😉

 

– Zaraz, ale w tych krajach nie ma gór, więc o KORONIE GÓR mowy być nie może! – powie ktoś i będzie mieć rację.

 

Fakt, Litwa, Łotwa i Estonia to kraje wybitnie nizinne, na góry liczyć tu nie ma co. Ale po krótkim rozpoznaniu okazało się, że w każdym z tych państw istnieje coś, co nosi miano najwyższego szczytu. 

Miejsca te mają kilka cech wspólnych: wysokość żadnego z nich nie wynosi więcej niż 400 m n.p.m. i znacznie trudniej zapamiętać i wymówić ich nazwy niż zdobyć same wzniesienia (bo na miano gór nie zasługują).

 

Tak więc zapraszam do przeczytania historii o prawdopodobnie pierwszym w dziejach zdobyciu w trakcie jednego dnia trzech szczytów:

 

-Suur Munamagi – 317, 4 m n.p.m. – Estonia

 

Gaizinkalns – 312 m n.p.m. – Łotwa

 

Aukstojas – 294 m n.p.m. – Litwa

 

Z powyższego zestawienia wynika, że to raczej pagórki o wysokości podobnej wzniesieniom np. na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i że w związku z tym raczej nie będzie potrzeby wynajmowania Szerpów, aklimatyzacji przed atakiem szczytowym i że w pierwszym podejściu spróbujemy zdobyć góry bez masek tlenowych 😉 Raki i czekany też zostawiam w bazie 😉

Na pierwszy ogień idzie Suur Munamagi – najwyższy z zaplanowanych na dziś szczytów, leżący w południowej Estonii, mniej więcej w połowie drogi między miastem Voru, a granicą Łotwy.

 

Przed wejściem do parku w którym znajduje się „góra” znajduje się parking, potem kilka minut alejką wśród drzew i ukazuje się biała wieża, na którą można wejść po schodach za 4 euro lub wjechać windą za 6 euro w przypadku dorosłych i odpowiednio 3 i 6 euro – studenci i uczniowie oraz 3 i 3 euro – emeryci.

 

 

Oczywiście wybieram schody i po chwili jestem już na szczycie wieży, na niewielkim tarasie widokowym z którego rozciąga się dość przyjemny widok na okoliczne lasy.

Na dole wieży jest jakiś niewielki bar i kasa z biletami, obsługa zna angielski więc nie ma kłopotu z porozumieniem się.

Pierwszy cel na dziś – osiągnięty. Pora na kolejne trofeum wchodzące w skład Bałtyckiej Korony Gór ;-) Czyli tworu istniejącego tylko w mojej wyobraźni 😉

Obieram kurs na południe, po chwili wjeżdżam na terytorium Łotwy. Kieruję się w stronę miejscowości Madona (łatwo zapamiętać, trudno trafić wśród lasów i nieutwardzonych dróg).

 

Choć raczej nieźle orientuję się na mapie, to w tej odludnej okolicy, bez punktów orientacyjnych, muszę wspomagać się nawigacją. Urządzenie doprowadza mnie na jakieś totalne odludzie. Jakiś pusty parking otoczony lasem, jakiś dom wyglądający na pusty, kilka oznaczeń szlaków podających niejasne informacje i tylko góry ani śladu.

Kurde, ale z mapy wynika niezbicie, że gdzieś tu jest, całkiem blisko. Tylko czemu jej nie widzę? 

Dobra, wstępuję na szlak i po kilku minutach marszu znajduję się na niepozornej łączce. Wszystkie znaki na niebie, ziemi, mapie i nawigacji wskazują, że właśnie zdobyłem Gaizinkalns – najwyższy punkt Łotwy. Hmm… rozczarowanie to za mało powiedziane. To ma być najwyższy punkt kraju? TO?

 

 

No niestety…. Tak właśnie wygląda najwyższe wzniesienie Łotwy – łączka otoczona lasem, pośrodku której stoi jakaś drewniana ni to wieża, ni to ambona, na której znajdziemy informację, że właśnie dotarliśmy do miejsca, o które nam chodzi.

Całkiem niezłe miejsce na spacer czy piknik, spokojne i oddalone od ludzkich siedzib i tego, czego nie lubimy w miastach: smogu, hałasu, tłoku. Jednak chyba nie ma większego sensu żeby przyjeżdżać tu specjalnie. No, chyba że ktoś zdobywa Koronę Państw Bałtyckich 😉 

 

Po „zdobyciu” najwyższego punktu Łotwy, kolejnego miejsca z Korony Państw Bałtyckich, pomyślałem że teraz może być tylko lepiej i że następny punkt programu, czyli największe wzniesienie Litwy będzie czymś, co wreszcie wzbudzi jakieś pozytywne odczucia. Bo do tej pory nudy i uczucie rozczarowania. Na całej linii.

 

Odpalam więc samochód i tnę w stronę Wilna, by jeszcze przed zmrokiem zameldować się w ostatnim tego dnia miejscu przeznaczenia  i zdobyć najwyższy szczyt Litwy – Aukstojas, leżący nieco na południowy wschód od Wilna, zaledwie kilka kilometrów od granicy Białorusi.

 

 

 

Niestety, moje nadzieje okazały się płonne. Podobnie jak w poprzednim – łotewskim – przypadku, również najwyższy szczyt Litwy był rozczarowaniem. Zresztą jaki tam szczyt… Gdyby nie drogowskaz to pewnie nigdy bym się nie dowiedział, że właśnie trafiłem na „dach Litwy”. A ten „dach” to najzwyklejsze w świecie pole. Tak, POLE! A na nim kilkumetrowa konstrukcja z tarasem widokowym. Z widokiem na… pole i kawałek lasu.

 

 

 

Jednak nie o tym wówczas myślałem, me serce przepełniała radość i duma, że dokonałem tego! Zdobyłem w ciągu jednego dnia trzy najwyższe szczyty w trzech krajach!

Zrobiłem pierwszy (podobno najważniejszy) krok, by zostać travelbrytą! 😉 A teraz oczekuję propozycji od mediów i sponsorów 😉

 

Chwilowo w tej materii panuje głucha cisza, ale dowiadujcie się 😉 I pamiętajcie o treści zdania otwierającego niniejszy artykuł 😉

Spodobał Ci się ten wpis? A może przypadły Ci do gustu moje inne artykuły? Zainspirowały do wyjazdu? Przypomniały miejsca już przez Ciebie odwiedzone? Jeśli TAK – zapraszam do odwiedzenia i polubienia Facebookowego FANPAGE tego bloga. Z góry dziękuję!

Zapraszam też na mój profil na Instagramie oraz kanał na Youtube! 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *